wtorek, 19 czerwca 2012

Pierwsza wyprawa kwiecień 2010


Niedziela 11 kwietnia - dzień wcześniej dochodzi do katastrofy lotniczej w Smoleńsku ,mimo żałoby, postanawiamy wyruszyć w naszą pierwszą daleką podróż na motocyklach. Pobudka o 7 rano, kawa i małe co nieco, dopakowanie bagażu i do gniazda po motki. Na miejscu okazuje się, że kufer Ani ma rozwalone mocowanie, trochę nerwów, kombinacji i po skręceniu ze stelażem na śrubki oraz zabezpieczeniem taśmami mocującymi o 10tej wyruszamy. Pogoda nie jest najlepsza ale tragedii nie ma… do czasu.
Po wyjechaniu zaledwie za rogatki Warszawy łapie nas deszcz i z każdym kilometrem leje coraz bardziej… w Częstochowie już nie wytrzymujemy i zjeżdżamy do McDonalda przeschnąć chwilkę oraz ogrzać się. Następny postój robimy 10 km przed Opolem… jest nam tak mokro i zimno, że nie jesteśmy w stanie utrzymać kubka z gorącą czekoladą(w tym czasie w Warszawie świeci zajebiste słoneczko-info telefoniczne). Zapada decyzja o tym, iż nie ma innej możliwości jak dojazd na miejsce noclegu pod Lubaniem. Zakładamy dodatkowe ciuchy, a pod rękawice wciągamy foliowe rękawiczki(niestety pomaga zaledwie na pierwsze 10 minut). Jedziemy dalej, jest coraz gorzej droga dziurawa nic nie widać i zimno… dojeżdżamy do autostrady i musimy zrobić przerwę na tankowanie. Ratujemy się gorącą herbatą z cytryną, a ja dzwonię do babki od noclegu, poinformować ją o opóźnieniu, jakie mamy przez warunki atmosferyczne.
Na autostradzie powinno być lepiej, a tymczasem my nadal walczymy o życie. Tirów jest sporo chlapią spod kół jak cholera, deszcz leje, silne podmuchy wiatru a widoczność spada do zaledwie kilku najbliższych metrów, nie wspomnę już nawet o temperaturze, która wacha się w okolicy 2 stopni. Próby wyprzedzania mogliśmy podejmować tylko za samochodem bądź na tzw „czuja”. Udaje nam się jednak dojechać do zaklepanego noclegu ok 19:30 . Dzięki uprzejmości gospodarza Francesce i Franka wstawiamy do „garażu”(ludzie z miasta nazywają to stodołą), rzeczy natomiast rozkładamy po wszelkich możliwych kaloryferach i rurkach od ogrzewania. Gorący prysznic, szybka kolacja, aspiryna i do łóżka.
Następny dzień wita nas deszczem, nauczeni dniem poprzednim wkładamy na nogi worki śmieciowe, pod rękawice foliowe rękawiczki i po solidnym agroturystycznym śniadaniu ruszamy dalej.
Gdy tylko mijamy granice znika deszcz i pojawia się piękne słoneczko więc nareszcie nabieramy tempa.
Uśmiech z twarzy znika nam po ok 100 km (na wysokości Dresden) kiedy ponownie zaczyna padać. Tym razem jesteśmy bardziej odporni, a i warunki drogowe są lepsze więc budziki wskazują ok. 140 km/h, a my pędzimy przed siebie... przez następne 600 km mamy ciągłe zmiany pogody: deszcz, opadająca mgła i zero widoczności, temperatura spadająca do 0, a za jakiś czas znów słonko i przeschnięcie tylko po to by za chwilę przemoczyło nas kompletnie.
Udaje nam się dotrzeć do celu bez większych przygód , tj. do rodziny, która mieszka w okolicach Reichelsheim w okręgu Hessen w zachodnich Niemczech.
Kolejny dzień postanawiamy spędzić na totalnym luzie bez ruszania się gdziekolwiek(lenimy się i dodajemy organizmom % ) pogoda niestety nadal fatalna.
Plany niestety musimy zmienić gdyż okazuje się, że załapaliśmy się na fatalny front atmosferyczny i niestety przez Szwajcarię nie damy rady przejechać z powodu zbyt obfitych opadów… śniegu.
Zamiast na dół postanawiamy pojechać przez Paryż do góry przez Belgie i Holandię a potem ponownie Niemcy by wrócić do domu.
Nadal wszystko idzie pod górkę i Ania rozkłada się zdrowotnie. Musimy przez kilka dni pozostać w "Niemcowni" . Nie próżnujemy jednak i następnego dnia lecimy pozwiedzać Frankfurt i Darmstadt. Bez przygód się jednak nie obywa i gubimy się we Frankfurcie nie mogąc znaleźć sklepu Louis oraz stacji benzynowej. Każdy napotkany taksówkarz okazuje się Turkiem i każdy z nich wskazuje inna drogę, a nasze maszynki zaczynają coraz bardziej odczuwać głód. Udaje nam się dostrzec znaczek Esso w oddali i dojeżdżamy na stację na oparach(w baku zostało niecałe 0,5 litra paliwa). Zaopatrujemy się na stacji zarówno w paliwo jak i mapę miasta. Objeżdżamy Frankfurt, robimy zakupy i wracamy..
Przez następne dni zwiedzamy okolice Reichelsheim Odenwald oraz Heidelberg .
W sobotę zaliczamy „mały” spacer po górach ok. 15-20km. Wieczorem pakowanie i w niedzielę rano ruszamy na Paryż. Już przy starcie pojawia się problem z moto Ani bo nie wiadomo czemu restartuje się licznik (zwalamy to jednak na minusową temperaturę w nocy i bagatelizujemy sprawę). Po kilku kilometrach i zakrętach Ania ma wrażenie uślizgu koła więc wyprzedza mnie przed najbliższą stacją i sygnalizuję zjazd celem sprawdzenia ciśnienia. Po dopompowaniu kół Franek nie chce zapalić
, udaje się za 4 razem... w niedziele serwisy zamknięte, na stacjach benzynowych nie kupisz miernika więc pozostaje zawrócić… niedziela upływa na ustaleniach problemu… okazuje się, że pada regulator... kolejne dni to już walka o możliwość powrotu do kraju bez konieczności zakupu nowego… Udaje się to z pomocą kolegi z forum.
Wtorkowe popołudnie spędzamy luźno - odwiedzamy oddalony o jakieś 7km okoliczny browar Schmucker, który udaje nam się zobaczyć tylko od zewnątrz gdyż akurat godziny zwiedzania się skończyły(może następnym razem zwiedzimy od środka).
W środę o 5 rano rozpoczynamy powrót do domu.
Startujemy przy -2 stopniach, ze względu na awarie Franka musimy jechać powoli więc na autostradzie czujemy się jak spacerowicze pośród biegnących maraton. Pogoda oczywiście nas nie rozpieszcza. Ponownie zaliczamy wiatr, deszcz, a na wysokości Erfurtu gdy robimy postój na posiłek - śnieg. Myśląc, że już nic nas nie zaskoczy ruszamy dalej i możecie tylko spróbować wyobrazić sobie nasze miny, gdy w kaski zaczyna nam walić grad…
Przed Dreznem musimy się dotankować i zjeżdżamy z autostrady na stację… jest ok. godziny 13 więc po zatankowaniu postanawiamy coś zjeść na ciepło. Po obiadku ruszamy dalej i do samej granicy jedziemy w deszczu…
Po polskiej stronie nie ma śladu deszczu ale wieje jak cholera. Zatrzymujemy się na chwile dać znać, że udało nam się dotrzeć do kraju i zmierzamy dalej do domu.
Oczywiście nie udaje nam się uniknąć złej aury… Leje jak cholera, a woda spod kół samochodów nie ułatwia niczego… do tego zaczyna się ściemniać…
Kryzys łapie nas jeszcze przed Bełchatowem, jest zimno, ciemno, silny wiatr a Ania nie ma już siły…łzy same płyną po policzkach wiec robimy postój na stacji…

Przestaje padać, a my łapiemy dobry rytm jadąc za Tirem... to co dobre szybko się kończy bo po ok. 20km my zjeżdżamy na kawę do McDonalda, a Tir jedzie dalej…
Po kawie i przekąsce ruszamy dalej ale znów nie jest dobrze bo temperatura spada do -2… robimy potem jeszcze jeden postój, a o 1:15 po ponad 20tu godzinach jazdy i przejechaniu 1250km docieramy do gniazda… zmęczeni na maxa ale równie szczęśliwi, że się udało…
Jak widzicie planowana wyprawa życia się nie udała…
ale nieudana wyprawa stała się wyprawą życia

jak zgubiliśmy się we Franfurcie :)

zamek przy rzece Neckar

widok na Heidelberg i Mannheim

Browar Schmucker

powrót...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz