środa, 20 czerwca 2012

Wyprawa druga wraz z Pasikonikami (Marcinem i Wiolą) maj 2011

Opis Ani :)
Sobota,14 maja pobudka rano i o 9:45 meldujemy się na stacji Shell'a na wylocie z Warszawy
Pasikoników jeszcze nie ma więc wypijamy kawkę….
Czekamy, czekamy, czekamy i w końcu pojawiają się na horyzoncie światła 3 maszyn - dojeżdżają Pasikoniki wraz z odprowadzających ich Krzysztofem. Szybko tankują Vitka i Fazera, potem fotka dla potomnych i ruszamy w drogę
Trasa spokojna, jakieś 50 km przed Częstochową jak mnie nagle coś nie pier..lnie w stopę…z bólu robi mi się aż ciemno w oczach więc zjeżdżam na pobocze… do dnia dzisiejszego nie wiem skąd i co uderzyło mi w duży palec prawej nogi ale skutek był taki, że mimo Sidi miałam stłuczonego palucha . Dalsza droga bez przygód i po południu meldujemy się w Kętach.
U Niskopiennych tradycyjnie nudy nudy i nudy i tak się nudziliśmy, że aż Puzon z Opola przyleciał sprawdzić te nudy ;) . W Kętach też Chłopaki zrobili szybki przegląd Frankowi vel Franco i podciągnęli mu „wory” pod łańcuchem. Wielkie Dzięki !!!
Niedzielny poranek wita nas deszczem ale po pysznym śniadanku i wspaniale przespanej nocy (dzięki Puzon za akompaniament , już wiemy skąd się wzięła Twoja ksywa ) ruszamy twardo w stronę Czech. Puzon ma taki ból głowy , że zapomina o bożym świecie i leci z nami (ogarnął się dopiero w Czechach, że na Opole to w drugą stronę ). Deszcz jedzie z nami… dopiero w połowie Słowacji wypogadza się i robimy zjazd na stację celem publicznego striptizu.
 







Przekraczamy granicę z Węgrami i szybko zjeżdżamy zakupić winietkę, miłe zaskoczenie bo chłopak w okienku mówi po polsku... zamiast naklejek dostajemy paragony celem zachowania do kontroli i kontynuujemy podróż w stronę Budapesztu. Tuż przed Budapesztem Marcin w ostatniej chwili gwałtownie zjeżdża z autostrady i niestety nie wszyscy zdążyli… Wiola pojechała prosto autostradą… szybka wymiana zdań i ruszamy w pościg za nią… robimy nawrotkę na kolejnym zjeździe i później już w komplecie zjeżdżamy wszyscy w odpowiednim miejscu...
Na kwaterę dojeżdżamy późno i co najgorsze znów zaczyna padać… Wiolka prowadzi szybkie negocjacje z właścicielką biker-campu i zamiast rozbijać namioty lądujemy w pokojach, dostajemy też mapkę, przewodnik, po pocztówce i po naklejce na kufer. ( http://www.bikercamp.hu/ ) Szybkie przebranie i ruszamy na poszukiwanie baru bądź jakiegokolwiek otwartego sklepu… udaje nam się tylko znaleźć sklep więc zakupujemy pieczywo na kolacje i śniadanie oraz popitkę...
Poranek tradycyjnie wita nas deszczem Marcin sprawdza pogodę, z której wynika, że od 11tej przestanie padać więc czekamy… rozpogadza się i o 11:30 żegnamy się z właścicielami,wycieramy motki, strzelamy pamiątkowego fotkę i ruszamy w drogę w stronę Słowenii... tuż przed Słowenią(ok. 5km przed granicą) HALT! I kontrola dowodów - Węgrzy na pożegnanie postanowili sprawdzić nam dokumenty(nawet winietek nie sprawdzali)
Słowenia wita nas pięknym słońcem i koniecznością zakupu kolejnej winiety, obklejamy motki, karmimy je do pełna i dalej droga nasza… widoki bezcenne…
Ok. 19tej meldujemy się we Włoszech… po kilku km od granicy zatrzymujemy się bo widok zapiera nam dech… szybka fotka i zjeżdżamy na dół do Triestu…
 







Przejeżdżamy całe miasto ale campingów brak... jedziemy dalej i nadal nic…Marcinowi udaje się znaleźć jakiś 4 gwiazdkowy w nawigacji, cena była przystępna więc postanowiliśmy zostać…zresztą było już późno, a zmęczenie dawało znać porządnie o sobie… po załatwieniu formalności wjeżdżamy na teren i tu strzeliłam pokaz dla potomnych... nie wiem jak, nie wiem czemu ale nie zdążyłam nawet ruszyć jak Franco padł na prawą stronę(babka na recepcji pobladła)nic się nie stało poza porysowaniem kufra ale wstyd na całą Europę. Chwila moment i nasza” willa” w postaci namiotu stała rozstawiona ale ten wynalazek Gregorego (czyt. namiot) to dłuższa sprawa była więc gdy Pasikoniki kończyły się rozpakowywać, my już tuptaliśmy do campingowego baru…niestety, knajpa była otwarta jeszcze tylko 15 minut więc nie było możliwości zamówienia niczego do jedzenia zamówiliśmy więc 8 „zup chmielowych” 4 na miejscu i 4 na wynos(jak się okazało przy płaceniu były to najdroższe piwa jakie piliśmy na wyjeździe - 3,80 Euro za szt). Docierają Wiola z Marcinem więc pijemy na szybko po piwie i odbieramy te na wynos… Od szefa baru dostajemy 2 opakowania chipsów gratis…w namiotach dopychamy się konserwami i wskakujemy w śpiworki. Rano szybkie ogarnięcie i idziemy do baru na śniadanie z widokiem morze, robimy pamiątkowe fotki ,

następnie ruszamy w kierunku jeziora Garda. Nawigacja prowadzi nas na autostradę, gdzie na bramkach robimy mały zator bo coś nie zadziałało i Wiola wjechała bez biletu, szybki postój za bramkami i próba uzyskania biletu w końcu się powiodła, ruszamy więc w komplecie przed siebie, pozdrawiając się co jakiś czas na drodze z rodakami. Wszystko szło pięknie, aż do momentu gdy nagle nawigacja pada(dokładnie pisząc rozwalił się kabel) więc dalszą drogę pokonujemy po znakach, trafiamy nad Gardę i kwaterujemy się na campingu LIDO ( http://www.campinglido.it/ ) Ubieramy się szykownie żeby „wiochy” nie było, tak bardzo cieszymy się ze zdjęcia z siebie ciuchów motocyklowych następnie idziemy na plażę się zrelaksować. Chłopaki(jak to zwykle bywa przy browcu) nawiązują nowe znajomości ale Włosi mają za słabe głowy i nowo poznany szybko odpadł

 Kolejny dzień spędzamy w Veronie , zwiedzając m.in. koloseum.
 W czwartek wycieczka do muzeum Ferrari (po drodze udaje się Pasikonikom zakupić kabel do navi) oraz do muzeum Ducati

 

W piątek pojechaliśmy z Pasikonikiem na winkle, a po winklach był relax time i kąpiel w Gardzie.
 

        
                                                                          
 a po takiej zabawie sił na dojście do namiotu zabrakło








Sobota minęła nam pod znakiem zabawy w Movielandzie i Aquapqrku(http://www.movieland.it/ )  oddalonego od naszego campingu o ok 1km. W niedziele leniuchowaliśmy. W poniedziałek wykwaterowaliśmy się z campingu i ruszyliśmy przez Szwajcarię na Niemcy. Jeszcze we Włoszech na bramkach zjazdowych z autostrady zagotowały się Chłopakom motki i posikali się, po ostygnięciu sprzętów ruszyliśmy dalej.
Na granicy ze Szwajcarią z bólem serca kupiliśmy winietki za 35 Euro sztuka i popędziliśmy dalej autostradą…
 Niestety szczęście nie trwa wiecznie i w Zurichu Adama Francesca odmawia posłuszeństwa pokazując ponad 130 st na chłodnicy, szybki zjazd z autostrady, gubimy drugą część ekipy i zaraz po zatrzymaniu na stacji kontaktujemy się…Ustalamy, że Oni lecą dalej, a my powalczymy i dojedziemy…Przewidzieliśmy wszystko, z wyjątkiem tego, że do kompletu narzędzi należy spakować klucz do crashpadów. Bez zdjęcia owiewek ciężko podziałać przy chłodnicy ale jak ma się pompkę do spuszczania paliwa i małe łapki które można wcisnąć w szczelinę da się dolać płynu do chłodnicy
Niestety jak się później okazuje nie pomaga to wiele i Francesca nadal się grzeje… żeby było mało to nie możemy znaleźć miejscowości,w której mieliśmy zanocować wraz z Pasikonikami…
Adam podejmuje decyzję, że spróbujemy pojechać w nocy do następnego punktu (tzn. do jego Cioci w okolice Reichelsheimu) bo chłodniej i moto mniej się zagrzeje niż w ciągu dnia, a po 2 tam będzie dostęp do pełnych narzędzi i będzie można co nieco podziałać.
Informujemy Pasikoników i tu nasze drogi na wyprawie się rozeszły .
Dojeżdżamy do Ciotki w środku nocy, zmęczeni ale zadowoleni, że się udało dotrzeć.
Następnego dnia od rana dłubiemy we Francesce i przy pomocy Ownersów udaje się opanować usterkę. Już po południu robimy pierwsze krótkie testy. Następny dzień spędziliśmy testując moto zarówno na trasie, jak i w korku w mieście, a potem lecimy pośmigać na winkielkach.
W czwartek rano planowaliśmy wyjazd ale… dopiero po godzinie 12 udaje nam się ruszyć… to niestety nie koniec przygód…Na trasie jest kilkunasto kilometrowy korek, jakiś autokar spłonął na autostradzie więc została zamknięta… rzeźbimy jak tylko się da by go ominąć, wyprzedzamy na zakazie, jedziemy ścieżką rowerową i po ponad godzinie udaje nam się wskoczyć ponownie na autostradę…Pogoda się psuje wiec ciągle uciekamy przed burzą, po drodze mijamy co jakiś czas samochody jadące na Metal Fest 2011 - gdziekolwiek ten piknik złomiarzy był jechało ich sporo.
Ok. godziny 20tej meldujemy się na kwaterze w Kołbaskowie, delektując się zimnym Bosmanem zakupionym na stacji i wskakujemy pod kołderkę.
W piątek rano wyciągamy motki ze stodoły właściciela i ruszamy w kierunku Sulęczyna…a ok 14tej meldujemy się u Piotra i Rudej. Chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że wjeżdżając do nich nie zaliczyłam wywrotki tylko pokazałam wszystkim jak na zakręcie w głębokim piachu można się złożyć i, że w przeciwieństwie do Adama potrafię nie tylko dotknąć kolanem ale i łokciem ziemi
Tam poza jubilatami czekały na Nas również Kęty. Spędziliśmy przemiły weekend na opowiadaniach z podróży.

Serdecznie dziękujemy Piotrowi i Kasi za gościnę, Kętom za pożegnanie i powitanie oraz Pasikonikom za wspólny wyjazd.

wtorek, 19 czerwca 2012

Pierwsza wyprawa kwiecień 2010


Niedziela 11 kwietnia - dzień wcześniej dochodzi do katastrofy lotniczej w Smoleńsku ,mimo żałoby, postanawiamy wyruszyć w naszą pierwszą daleką podróż na motocyklach. Pobudka o 7 rano, kawa i małe co nieco, dopakowanie bagażu i do gniazda po motki. Na miejscu okazuje się, że kufer Ani ma rozwalone mocowanie, trochę nerwów, kombinacji i po skręceniu ze stelażem na śrubki oraz zabezpieczeniem taśmami mocującymi o 10tej wyruszamy. Pogoda nie jest najlepsza ale tragedii nie ma… do czasu.
Po wyjechaniu zaledwie za rogatki Warszawy łapie nas deszcz i z każdym kilometrem leje coraz bardziej… w Częstochowie już nie wytrzymujemy i zjeżdżamy do McDonalda przeschnąć chwilkę oraz ogrzać się. Następny postój robimy 10 km przed Opolem… jest nam tak mokro i zimno, że nie jesteśmy w stanie utrzymać kubka z gorącą czekoladą(w tym czasie w Warszawie świeci zajebiste słoneczko-info telefoniczne). Zapada decyzja o tym, iż nie ma innej możliwości jak dojazd na miejsce noclegu pod Lubaniem. Zakładamy dodatkowe ciuchy, a pod rękawice wciągamy foliowe rękawiczki(niestety pomaga zaledwie na pierwsze 10 minut). Jedziemy dalej, jest coraz gorzej droga dziurawa nic nie widać i zimno… dojeżdżamy do autostrady i musimy zrobić przerwę na tankowanie. Ratujemy się gorącą herbatą z cytryną, a ja dzwonię do babki od noclegu, poinformować ją o opóźnieniu, jakie mamy przez warunki atmosferyczne.
Na autostradzie powinno być lepiej, a tymczasem my nadal walczymy o życie. Tirów jest sporo chlapią spod kół jak cholera, deszcz leje, silne podmuchy wiatru a widoczność spada do zaledwie kilku najbliższych metrów, nie wspomnę już nawet o temperaturze, która wacha się w okolicy 2 stopni. Próby wyprzedzania mogliśmy podejmować tylko za samochodem bądź na tzw „czuja”. Udaje nam się jednak dojechać do zaklepanego noclegu ok 19:30 . Dzięki uprzejmości gospodarza Francesce i Franka wstawiamy do „garażu”(ludzie z miasta nazywają to stodołą), rzeczy natomiast rozkładamy po wszelkich możliwych kaloryferach i rurkach od ogrzewania. Gorący prysznic, szybka kolacja, aspiryna i do łóżka.
Następny dzień wita nas deszczem, nauczeni dniem poprzednim wkładamy na nogi worki śmieciowe, pod rękawice foliowe rękawiczki i po solidnym agroturystycznym śniadaniu ruszamy dalej.
Gdy tylko mijamy granice znika deszcz i pojawia się piękne słoneczko więc nareszcie nabieramy tempa.
Uśmiech z twarzy znika nam po ok 100 km (na wysokości Dresden) kiedy ponownie zaczyna padać. Tym razem jesteśmy bardziej odporni, a i warunki drogowe są lepsze więc budziki wskazują ok. 140 km/h, a my pędzimy przed siebie... przez następne 600 km mamy ciągłe zmiany pogody: deszcz, opadająca mgła i zero widoczności, temperatura spadająca do 0, a za jakiś czas znów słonko i przeschnięcie tylko po to by za chwilę przemoczyło nas kompletnie.
Udaje nam się dotrzeć do celu bez większych przygód , tj. do rodziny, która mieszka w okolicach Reichelsheim w okręgu Hessen w zachodnich Niemczech.
Kolejny dzień postanawiamy spędzić na totalnym luzie bez ruszania się gdziekolwiek(lenimy się i dodajemy organizmom % ) pogoda niestety nadal fatalna.
Plany niestety musimy zmienić gdyż okazuje się, że załapaliśmy się na fatalny front atmosferyczny i niestety przez Szwajcarię nie damy rady przejechać z powodu zbyt obfitych opadów… śniegu.
Zamiast na dół postanawiamy pojechać przez Paryż do góry przez Belgie i Holandię a potem ponownie Niemcy by wrócić do domu.
Nadal wszystko idzie pod górkę i Ania rozkłada się zdrowotnie. Musimy przez kilka dni pozostać w "Niemcowni" . Nie próżnujemy jednak i następnego dnia lecimy pozwiedzać Frankfurt i Darmstadt. Bez przygód się jednak nie obywa i gubimy się we Frankfurcie nie mogąc znaleźć sklepu Louis oraz stacji benzynowej. Każdy napotkany taksówkarz okazuje się Turkiem i każdy z nich wskazuje inna drogę, a nasze maszynki zaczynają coraz bardziej odczuwać głód. Udaje nam się dostrzec znaczek Esso w oddali i dojeżdżamy na stację na oparach(w baku zostało niecałe 0,5 litra paliwa). Zaopatrujemy się na stacji zarówno w paliwo jak i mapę miasta. Objeżdżamy Frankfurt, robimy zakupy i wracamy..
Przez następne dni zwiedzamy okolice Reichelsheim Odenwald oraz Heidelberg .
W sobotę zaliczamy „mały” spacer po górach ok. 15-20km. Wieczorem pakowanie i w niedzielę rano ruszamy na Paryż. Już przy starcie pojawia się problem z moto Ani bo nie wiadomo czemu restartuje się licznik (zwalamy to jednak na minusową temperaturę w nocy i bagatelizujemy sprawę). Po kilku kilometrach i zakrętach Ania ma wrażenie uślizgu koła więc wyprzedza mnie przed najbliższą stacją i sygnalizuję zjazd celem sprawdzenia ciśnienia. Po dopompowaniu kół Franek nie chce zapalić
, udaje się za 4 razem... w niedziele serwisy zamknięte, na stacjach benzynowych nie kupisz miernika więc pozostaje zawrócić… niedziela upływa na ustaleniach problemu… okazuje się, że pada regulator... kolejne dni to już walka o możliwość powrotu do kraju bez konieczności zakupu nowego… Udaje się to z pomocą kolegi z forum.
Wtorkowe popołudnie spędzamy luźno - odwiedzamy oddalony o jakieś 7km okoliczny browar Schmucker, który udaje nam się zobaczyć tylko od zewnątrz gdyż akurat godziny zwiedzania się skończyły(może następnym razem zwiedzimy od środka).
W środę o 5 rano rozpoczynamy powrót do domu.
Startujemy przy -2 stopniach, ze względu na awarie Franka musimy jechać powoli więc na autostradzie czujemy się jak spacerowicze pośród biegnących maraton. Pogoda oczywiście nas nie rozpieszcza. Ponownie zaliczamy wiatr, deszcz, a na wysokości Erfurtu gdy robimy postój na posiłek - śnieg. Myśląc, że już nic nas nie zaskoczy ruszamy dalej i możecie tylko spróbować wyobrazić sobie nasze miny, gdy w kaski zaczyna nam walić grad…
Przed Dreznem musimy się dotankować i zjeżdżamy z autostrady na stację… jest ok. godziny 13 więc po zatankowaniu postanawiamy coś zjeść na ciepło. Po obiadku ruszamy dalej i do samej granicy jedziemy w deszczu…
Po polskiej stronie nie ma śladu deszczu ale wieje jak cholera. Zatrzymujemy się na chwile dać znać, że udało nam się dotrzeć do kraju i zmierzamy dalej do domu.
Oczywiście nie udaje nam się uniknąć złej aury… Leje jak cholera, a woda spod kół samochodów nie ułatwia niczego… do tego zaczyna się ściemniać…
Kryzys łapie nas jeszcze przed Bełchatowem, jest zimno, ciemno, silny wiatr a Ania nie ma już siły…łzy same płyną po policzkach wiec robimy postój na stacji…

Przestaje padać, a my łapiemy dobry rytm jadąc za Tirem... to co dobre szybko się kończy bo po ok. 20km my zjeżdżamy na kawę do McDonalda, a Tir jedzie dalej…
Po kawie i przekąsce ruszamy dalej ale znów nie jest dobrze bo temperatura spada do -2… robimy potem jeszcze jeden postój, a o 1:15 po ponad 20tu godzinach jazdy i przejechaniu 1250km docieramy do gniazda… zmęczeni na maxa ale równie szczęśliwi, że się udało…
Jak widzicie planowana wyprawa życia się nie udała…
ale nieudana wyprawa stała się wyprawą życia

jak zgubiliśmy się we Franfurcie :)

zamek przy rzece Neckar

widok na Heidelberg i Mannheim

Browar Schmucker

powrót...