Pomysł na dojechanie motocyklem do Afryki zrodził się po
ubiegłorocznym wyjezdzie do Włoch. Była to jednak na tyle lekka myśl, że
dopiero w tym roku nabrała „mocy
sprawczej”.
Przygotowania były dość krótkie ale serdecznie dziękujemy za
udzielone wsparcie firmom:
Serwis AutoDoctor
z Ząbek k.Warszawy, Hurtownia Castrol AC-Pol,
Agencja Ubezpieczeniowa Kolczyńscy s.c.,
Bushmen, Wydawnictwo Bukrower, MottoWear, Perdos, Polaroid, P.H. Sam-Oil,
oraz patronom medialnym: MotoRmania i MotoRadio
25 sierpień
2012r. (sobota)
Pakowanie
w noc poprzedzająca dzień wyjazdu zaowocowało „porannym” wyjazdem ok. 13tej.
Już podczas mocowania bagażu pojawiła się pierwsza
niespodzianka- zapomnieliśmy zamontować piękny nowy stelaż pod sakwy do mojego
moto, który co gorsze został w najlepszym warsztacie na mazowszu(zamkniętym w
weekend). No cóż …
szybka „męska„ decyzja, że jedę bez stelaża, pamiątkowe foto
i w drogę.
Warszawa tego dnia żegna nas ulewą , która ustaje w
okolicach Grodziska Mazowieckiego.
Po drodze nabywamy drogą kupna awaryjny regulator napięcia,
wiatr zrywa naklejki z Adama bocznych kufrów i rozrywa moje pokrowce na sakwy L
a wieczorem meldujemy się na pierwszym noclegu w Żarskiej
Wsi.
Niedzielny poranek wita nas deszczem więc w leniwym tempie
szykujemy się do dalszej drogi.
Plan – dojechać przez Niemcy i Austrię do Włoch nad Jezioro
Garda.
W Niemczech łapiemy pierwszą „awarię” lusterko we Franku się
odkręca i musimy zjechać na parking na szybką naprawę.
Ponadto walczymy z silnym wiatrem i uciekamy przed dwoma
frontami, wpadając co jakiś czas w lekkie opady.
Pogoda nie rozpieszcza, a jeszcze nawigacja robi nam psikusa
i zamiast na Insbruck wyprowadza nas w kierunku Czech. Jej żarcik kosztuje nas
dodatkowe 150km.
Poza pogodą przejazd przez Austrię miodzio, brak Tirów i
kultura kierowcow w połączeniu z dobrymi drogami i wspaniałymi widokami
naprawdę pozwala cieszyc się jazdą.
Dojezdzamy
nad Garde ok. godziny 21.
Po postawieniu naszej willi i doprowadzeniu się do ładu poszliśmy
upolować pizze ;)
Pomimo późnej godziny i teoretycznie zamknięcia już
restauracji zostajemy ciepło przyjęci i nakarmieni do syta, a wieczór wieńczymy
wspaniałym limoncello podanym przez właściciela restauracji.
Kolejny dzień jest spokojniejszy. Wstajemy rano, jemy
włoskie śniadanie nad samym jeziorem a następnie udajemy się w kierunku Morza
Śródziemnego.
Od Genowy trasa jest tak bogata
widokowo iż ciężko skupić się na drodze. Tu też pierwszy raz spotykamy się z
pozdrowieniem nogą-Prawa W Bok zamiast LWG ;)
Kemping w San Remo trafia nam się świetny z możliwością
rozbicia namiotu nad samym brzegiem morza, czego nie mogliśmy sobie odmówić.
Potem szybkie zakupy, plażowanie i relaks…
Wtorek mija na przejezdzie przez Francję. Droga Lazurowym
wybrzeżem, pomimo jazdy autostradą jest bardzo męcząca. Ograniczenie prędkości
do 110 i krótkie odcinki między bramkami oraz znów opady deszczu dają się we
znaki.
Im bliżej Hiszpani tym pogoda lepsza. Mniej wiecej na
wysokości Meze robimy mały postój i fotki
Granica Francusko-Hiszpańska wita nas
widokiem zgliszczy po niedawnych pożarach.
Dojeżdzamy do Blanes na Costa Brava
zmęczenie jest jednak tak duże, że po krótkim spacerze po
mieście i napełnieniu żołądków
wpadamy w objęcia Morfeusza.
Po porannym spacerze
i śniadaniu na plaży
stwierdzamy, że miejsce jest przereklamowane i ruszamy w
dalszą drogę.
Wyjeżdzając z miasteczka trafiamy na korek, motocykle się
gotują więc postanawiamy „wskoczyć” na
autostradę. Decyzji tej żałujemy gdy
tylko dojeżdzamy do bramek gdzie musimy uiścić opłatę – jej wysokość za dwa
motocykle to prawie równowartość dwóch noclegów. Dalszą część drogi pokonujemy
autoviami, czyli bezpłatnymi drogami „w typie autostrad”. Oczywiście z
przerwami na foto…
Nie obywa się jednak bez problemów, nasza nawigacja znów
robi nam figla i wyprowadza nas w góry… droga wąska, winkle i brak
zabezpieczeń…
pocieszamy się myslą, że od kempingiu dzieli nas ok. 30 km
ale pojawia się kolejny problem bo zaczyna brakować paliwa…
przed nami góry, za nami góry i żywej duszy po drodze brak…
gdy już zaczynamy tracić nadzieje i oswajać się z myślą, że
trzeba będzie Vfr’ki nieść na plecach, zza górki wyłania się kilka domów(jakby
miejscowość) i stacja benzynowa…
W pierwszej chwili myślimy, że jakas fatamorgana ale nie…
cały jeden dystrybutor, a przy nim facet zdziwiony widokiem
turystów bardziej niż my widokiem stacji J
Szybkie tankowanie pod korek i dalej w drogę…
wreszcie jazda i widoki zaczynaja sprawiac tez frajde poza
stresem…
dojeżdżamy do celu ale kempingu nie ma…
szybka burza mózgów i jazda do przodu…
przemierzamy kolejne miasta w poszukiwaniu kempingu ale
bezskutecznie…
zaczyna się zmierzchać więc zatrzymujemy się przy sklepie
uzupełniamy zapasy napojow i dalej szukamy noclegu…
niestety kempingów w okolicy brak, jazda po zmroku przestaje
być przyjemna, w oddali widzimy płonące wzgórza ale jest zbyt wasko i
niebezpiecznie by zjechac i zrobic zdjęcie…
trafia się hotel więc zjeżdżamy…
cena jest tak „zaporowa”,
że dziękujemy i jedziemy dalej(gość myślał że skoro motocykliści o tak późnej
porze to nawet podwojenie ceny nie odstraszy nas od nocowania),
potem trafił się jakiś parking dla Tirów ale ze względu na
sąsiedztwo nie nadawał się na nocleg więc pojechaliśmy dalej…
po kolejnych
kilometrach trafiamy hotel w okolicach Alicante-cena normalna, a przemiły
starszy pan na recepcji okazuje się motocyklistą i zamiast trzymać motocykle na
parkingu dla gości parkujemy sprzęty pod zadaszeniem w towarzystwie Drag Stara.
Rano
gdy idziemy pakować bagaż na motocykle czeka na nas niespodzianka-mrówki
wędrowniczki upodobały sobie motocykl Adama więc zamiat pakować rzeczy na moto
musieliśmy wypakowac wszystko i wymordować pasażerów na gapę.
Czwartek spędzamy przemierzając środkową Hipszpanię, widoki
wspaniałe-góry, pustynie, gorąco i
upalnie na przemian…
Udaje nam się dojechać do Tarify, gdzie noc spędzamy na
kempingu dla kite surferów. Plaża jest wspaniala, zachód słonca bajeczny a w
odległości 15 km widać już Afrykę. Jedyny minus jest taki, że jazda motocyklem
to walka o zycie…wieje bardziej niż w kieleckim.
Noc również nie jest spokojna, wieje jeszcze bardziej a fale
dochodzą prawie do kempingu. Plaża po której dzień wcześniej spacerowaliśmy
znalazła się pod wodą i o poranku gdzieniegdzie woda jeszcze stała.
Cofamy się do Algeciras w poszukiwaniu biletów na prom, po
małym błądzeniu trafiamy do małej agencji, gdzie sympatyczna pani sprzedaje nam
bilety i wypełnia dokumenty dotyczące motocykli dołącza formularze do
wypelnienia na promie oraz informuje nas że mamy 10 minut do odpłynięcia i że
jak się sprężymy to zdążymy. Jak
powiedziała tak zrobiliśmy - jako ostatni wjechaliśmy i platformy poszły w
górę. Nastepnie szybka odprawa na statku, zakupy odkażacza w bezcłowym, szybka
cola i…
dobijamy do brzegu…
Wyjazd z promu i konsternacja gdzie dalej…
Tanger-Med to duży port i nic poza… chwila zastanowienia i
jazda tam gdzie wszyscy…
Na odprawie zostajemy obsłużeni poza kolejnością co nie
bardzo podoba się jednemu z czekających Marokańczyków z autem na francuskich
numerach rejestracyjnych.
Jedno z pierwszych naszych spostrzeżeń-dużo dobrych
samochodów na obcych numerach rejestracyjnych z marokańskimi kierowcami oznacza
nic innego jak to,że wielu Marokańczyków pracuje poza swoim krajem i przyjezdza
do Maroka w odwiedziny do rodziny i na wakacje. Wielokilometrowa kolejka do
portu na drogę powrotną jest tego potwierdzeniem.
Po szybkiej odprawie, wytłumaczeniu gdzie co znajduje się w
dowodach rejestracyjnych naszych maszyn, potwierdzeniu, które z nas to Adam a
które Ania oraz wymianie walut ruszamy w głąb lądu.
Widoki super, wieje jak w Tarifie i kończy się paliwo(bo
skoro paliwo jest tansze w Maroko to nie tankowaliśmy w Hiszpanii),a stacji na
horyzoncie nie widać…
Wjezdzamy do miejscowości Findeq, stacji jak nie było tak
nie ma…
są za to wszechobecne ronda i na każdym policjant…
Gdy udaje nam się dotrzeć na stację zastajemy tam
gigantyczna kolejkę i pojawiają się wątpliwości czy aby na pewno paliwo maja…
tu również zostajemy mile zaskoczeni gdyz kolejny raz
zaproszeni zostaliśmy poza kolejnością, napełniono nam baki do pełna i zostaliśmy
pożegnani z uśmiechem.
Na nakarmionych motocyklach ruszamy dalej…
za cel obraliśmy miasto Martill, gdzie umówiliśmy się na
kempingu z ekipą ”Jedno Oko na Maroko”. Gdy docieramy do miasta udaje nam się
objechać je dwa razy nim znajdujemy kemping…
pewnie objechalibyśmy je kolejny raz ale postanowiliśmy
zapytać o drogę taksówkarza…
niemałe było nasze zdziwienie gdy postanowił nas popilotowac
i na dodatek nie wziął od nas nawet pół dirhama(jak widac nie wszyscy
Marokańczycy to majfrendzi za kase).
Gdy tylko przejechaliśmy przez brame kempingu dopadł nas
Marokańczyk jak się okazało pracujący w firmie autobusowej w GB (mający dużo
kolegów polaków w pracy) który postanowil podzielic się z nami informacją jak
fajnie ze przyjechaliśmy i ze bardzo lubi polaków,gdzie pracuje itp.
Potem standardowo rejestracja opłata i rozstawianie willi.
Po jakims czasie dołączaja do nas Chłopaki
i nocne polaków rozmowy trwaja do
późnych godzin nocnych…
Nasz pobyt na kempingu na długo zapadnie w pamięci Adamowi i
Marokanczykom będącym na kempingu również…
Adam poszedł wziąć prysznic…
(niby nic nadzwyczajnego)
wszedł do kabiny
wieszając na drzwiach ręcznik i zaczął się rozbierać…
w tym momencie w męskiej łazience rozległ się gromki śmiech
kilkunastu mężczyzn.
Okazało się, że pomieszczenie, w którym znalazł się Adam
pomimo iż stało tam wiaderko i był kran było wyposażone również w spory otwór(w
zastępstwie muszli klozetowej) i pełniło rolę nie prysznica lecz toalety J
Adam zorientowawszy się o co chodzi lekko zmieszany wyszedł z
kabiny,a Marokańczycy wskazali mu drzwi obok, gdzie w środku znajdował się
prysznic J
Sobotę rozpoczynamy dość wcześnie, gdyż już o 5 rano
słyszymy nawoływania z pobliskiego meczetu. Ok 7mej budzimy Chłopaków i powoli
wypuszczamy się na spacer po Martil.
Miasto okazuje się dość europejskie, ze względu na wczesna
pore większość lokali jest zamknięta ale trafiamy na stragan z sokiem ze
świeżych pomarańczy i na sniadanie wypijamy szklaneczkę.
Po powrocie na kemping pakujemy bagaże i ruszamy w dalszą
drogę: My do Rabatu a Chłopaki do Ceuty.
W rabacie meldujemy się popołudniu i szukamy noclegu. Musimy
wzbudzać jakis respekt gdyż nie sprawdza się w naszym przypadku hasło”że w Maroko
to nocleg znajduje Ciebie”. Po sprawdzeniu kilku możliwości decydujemy się na
hotel na Medinie z garażem na motocykle i sniadaniem.
Garaż okazuje się dziwnym pomieszczeniem zamykanym roletą
antywłamaniową,ukrytym za wystawionymi na zewnatrz stolikami sasiadującej z
hotelem knajpki. Wjazd do garażu był dość ciężki gdyz trzeba było podjechac pod
krawężnik pomiędzy samochodami i jednocześnie skręcić mieszcząc się między słupkami, ponieważ VFRka
jest ciezka,a z bagażami jeszcze cięższa Adam wprowadza oba motocykle… nie
pozostaje to bez echa i jest mi wytykane przy każdym spotkaniu z recepcjonistą„bo
mezczyzni to lepsi kierowcy” ;)
Po raz pierwszy dano mi do zrozumienia ze z kobieta w Maroku
jest postrzegana jako ktos gorszy. Dalo się to również odczuć w rozmowie, gdy
pytałam o oferte noclegu recepcjoniści rozmawiali ze mna bardzo służbowo a
uśmiech na twarzy pojawiał się dopiero przy rozmowie z Adamem. W hotelach
zatrudnieni są głównie mężczyźni(wyjątek stanowią panie pokojówki).
Widok z ostatniego piętra hotelu:
Po szybkim prysznicu ruszamy na spacer po Medinie, jak to
określił recepcjonista albo zajmie nam on 20 minut albo znikniemy na kilka
godzin.
W naszym przypadku sprawdziła się druga opcja. Blondynka z
niebieskimi oczami robi troche zamieszania na mieście ale nie było żadnych nieprzyjemności
czułam się raczej jak atrakcja turystyczna J
Rabat pomimo bycia stolicą jest cichym i spokojnym miastem,
turystów jak na lekarstwo, a właściwie poza 2 kobietami mówiącymi po hiszpańsku
nie spotkaliśmy nikogo. Snuliśmy się wąskimi uliczkami, objadaliśmy się
miejscowymi specjałami popijając je sokiem z pomarańczy(nie mylic z
pomarańczowym) oraz sokiem z bambusa z lionką(wygląda okropnie a smakuje bosko)
Poza robieniem zamieszania spacerując po Medinie robimy tez
małe zakupy na Sukach(miejscowy bazar).
Koty są tam wszędzie, żyją na pół dziko ale dzięki ich
obecności pomimo ogólnego syfu nie ma tam szczurów…
Gdy
zaczyna się ściemniać wracamy do hotelu. Podziwiamy panoramę z tarasu, a
następnie oglądamy w miejscowej TV ostatnią część „Zmierzchu” z angielskim
dubingiem i gąsienicami na dole ekranu .
W niedziele pobudka o 6 rano, co dziwne tym razem nie przez
nawoływania z meczetu…
Następnie śniadanko, na które podano nam kawę i sok
pomarańczowy, jajeczko, dzem, marokański naleśnik, marokański placek i
pieczywo. Jak przystało na europejczyków poprosiliśmy o mleko. Choć było ciężko
bo kelner mówił tylko po arabsku i
francusku dostaliśmy po filiżance mleka. Podczas sniadania chodził i zerkał co
robimy a gdy już wychodziliśmy nie wytrzymał i chciał żeby wytłumaczyć mu po co
nam mleko…posługując się migowym
wyjaśniliśmy że do kawy bo tak pijemy… był pelen zdziwienia ale przyjął do
wiadomości i zapytał tylko z skąd jesteśmy J
ciekawe czy spróbował jak smakuje taka kawaJ
Po tak obfitym śniadaniu poszliśmy na mały spacer
a potem ruszyliśmy w droge do Marakeszu.
Już za Casablancą zaczynamy odczuwać wzrost temperatury.
Motocykle zaczynają się gotować więc konieczne są postoje.
Marakesz
wita nas temperaturą ponad 45 st w cieniu, zaraz po wjezdzie do miasta musimy
zrobić postój… Potem standardowo poszukiwanie hotelu. Tym razem nocleg bez
sniadania ale za to z możliwością relaksu w hotelowym basenie. Byliśmy bardzo
zaskoczeni gdy Boy hotelowy kazał nam odpiąć wszystkie bagaże aby nic nie
zgineło w garażu, pełni zdziwienia bo wkoncu kto normalny chce nosić wiecej tak
uczyniliśmy…Następnie zaprowadzono nas na miejsce garażowania…i tu zagadka się
rozwiązała garaz hotelowy okazał się podziemnym garażem centrum handlowego,
gdzie pracownik ochrony był dodatkowo opłacony przez hotel i pilnował pojazdów
gości. My po szybkim prysznicu ruszymy na zwiedzanie…
W drodze na Medinę pierwszy raz w Maroko spotykamy się z
uciążliwymi Majfrendami :/ Zaczepiają, nagabuja i uparcie starają się przekonac
do swoich ofert pomocy. Stanowczo odmawiamy i odchodzimy od nich…
Gdy docieramy na Medine początkowo gubimy się w wąskich
uliczkach
ale po kilkunastu minutach i wskazówkach miejscowych
znajdujemy droge na słynny plac Jemaa el- Fnaa(czy jakoś tak ;) )
Znajdują się tam setki straganów z jedzeniem, masa ulicznych
artystów od kobiet malujących henna, przez zaklinaczy węży, tacerzy i grajków a
na ulicznych dentystach kończąc.
Adam ulega namowom i próbuje slimaków i zupy ślimakowej.
Następnie spacerujemy, podziwiamy i opijamy się sokiem z
pomarańczy, kupujemy pocztówki i robimy zdjęcia przed meczetem….
I znów powrót na plac, gdzie udajemy się na stragan „Najlepsza
Polska Kuchnia Robert Makłowicz” (bo tak właśnie reagowali wszyscy na Adama koszulkę
z napisem Polska) aby zjeść tadżin i napić się wspaniałej herbaty po marokańsku
(zielona mega słodka z miętą).
Zaczeło się ściemniać więc zaczelismy powoli wracać do
hotelu ale aby nie błądzić już po wąskich i ciemnych uliczkach postanowiliśmy
wyjść z Mediny udać się do hotelu okrężną drogą podziwiając uroki miasta.
Po powrocie w hotelu chwila relaksu i rozciągnięcie mięśni w
basenie
a następnie łózko J
W poniedziałek wstajemy dość późno ale udajemy się jeszcze
„na miasto”. Standardowo zaczynamy od szklaneczki soku z pomaranczy potem wstepujemy
na małe zakupy na sukach i wysyłamy pocztówki na poczcie.
Okazuje się, że mamy godzinę do wymeldowania w hotelu więc
szybki powrót i pakowanie. W międzyczasie dzwoni obsługa z pytaniem czy
zostajemy na jeszcze jeden dzień czy wyjeżdżamy. Po zejściu do recepcji
dowiadujemy się iż jest godzina później niż myśleliśmy ale nie zrobiono nam
problemów z tego powodu. Po zamocowaniu wszystkiego ruszamy jeszcze na objazd
miasta, zobaczyć bramy wjazdowe i mury obronne. Po drodze natykamy się na
jednym z parkingów na wielbłądy więc szybka sesja zdjęciowa a nawet przejażdzka…
Niestety jest tak gorąco, że gdy tylko
zwalniamy lub co gorsza zatrzymujemy się na światłach motocykle gotuja się i
konieczny jest zjazd na studzenie :/
To eliminuje dalszą jazdę w głąb lądu i postanawiamy ruszyć
w drogę powrotną w strone Rabatu…
Na autostradzie zatrzymujemy się kilkukrotnie.
Po drodze zjeżdżamy do miejscowości Skhirat ale ceny noclegów są
takie same jak w Rabacie więc postanawiamy jechać dalej.
Zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Bouznika zrobić
sobie zdjęcia nad oceanem.
i
jedziemy dalej do stolicy.
Do Rabatu docieramy dośc późno ale od razu kierujemy się do
hotelu w którym już spaliśmy. Oczywiście pracownicy żartują sobie że Marakesz
nie jest tak fajny jak Rabat i tym razem płacimy jeszcze mniej za nocleg.
Szybkie formalności, motki do garazu a my mimo że już robi się ciemno
postanowiliśmy wyjsć na miasto, staramy poruszać się głównymi ulicami Mediny,
dopiero teraz widzimy jak zupełnie inaczej jest tu za dnia a po zmroku,jemy
razem z miejscowymi tutejsze specjały(bułka z serem i mięsem zasmażanym z kaszą,jajkiem
i przyprawami posypane papryka wymiata jakkolwiek się to nazywa) pojawiają się
zupełnie inne stoiska niż wcześniej między innymi niewidoczne za dnia stoiska z
używana zachodnia odzieżą. Tu w przeciwieństwie do Marakeszu nikt nie zaczepia,
spotkaliśmy tylko jednego starszego Marokańczyka który zapytał czy nie
potrzebujemy przewodnika i gdy podziękowaliśmy powiedział tylko że zna Polska
Lato i Boniek J
W drodze powrotnej do hotelu kupujemy sobie jeszcze po
ciastku i napoje.
Rano na sniadaniu spotykamy się z bardzo miłym gestem
kelnera od razu podaje nam mleko i kawę
w filiżankach i dodatkowo dużą filiżankę abyśmy mogli je sobie wymieszać.
Po śniadaniu znów chodzimy po mieście
a
potem ruszamy na prom. Ponieważ czas nam zleciał strasznie szybko musieliśmy
troszkę ponaginać przepisy ale policja jest tu naprawde miła i tylko pogrozili
nam palcem.
Gdy docieramy do portu kolejka jest duża a czasu mało więc
postanowiliśmy się lekko powciskać jako zbłąkani turyści. Gdy tylko znaleźliśmy
się w zasięgu wzroku policji i celników od razu zostaliśmy poproszeni poza
kolejnością i tym sposobem w ciągu 20 minut znaleźliśmy się na promie.
Wiatr jest tak silny że niemal zdmuchuje nam kaski z ławki
na promie :/
Po dobiciu do brzegu po stronie hiszpańskiej udajemy się z
Algeciras w strone Giblartaru w poszukiwaniu noclegu. Mamy dwa adresy z
Internetu ale niestety kempingi nie istnieją, żli i zmęczeni ruszamy zatem do
Tarify na kemping Rio Jara(ten dla kite surferów). Po rozbiciu namiotu idziemy
do pobliskiej knajpy na obiad a właściwie kolację bo było już po 22.
Wstajemy rano z zamiarem zwiedzania Gibraltaru ale okazuje
się iż dnia wczorajszego zgubiliśmy kabel od navi(właściwie nie my tylko Adam
;) ) Zatem po drodze musimy udać się do
Media Markt w poszukiwaniu zamiennika. Po udanym polowaniu ruszamy dalej w
stronę „Skały”(potoczna nazwa Gibraltaru to The Rock) nikt nas nie uprzedził,
że aby tam dojechać trzeba uzbroic się w cierpliwość gdyż korki na dojazd są
gigantyczne. My się denerwujemy a Adama Franca strzela fochy(rozładowuje
akumulator)obawiamy się że regulator pada ale udaje nam się dotrzeć pod kolejkę
linową. Zostawiamy tam motki na parkingu a sami udajemy się po bilety(kolejka
duża ale sprawnie poszła) a następnie stajemy w jeszcze dłuższą do wagoników.
Wkoncu my jedziemy na górę, a one wiernie czekają…
Gdy dojeżdżamy na górę
humory nam się poprawiają. Wita nas przesympatyczny samiec siedzący
sobie na poręczy i oddajacy się „recznym robótkom”(nie przeszkadzaja mu ludzie
robiący sobie z nim zdjęcia)
Widoki z góry są fenomenalne z jedej strony Afryka, a z
drugiej port w Algeciras, podziwiamy również marinę giblartarską oraz lotnisko.
Warto wspomnieć że pas startowy i pas do lądowania przecina główną ulicę
wjazdową na Gibraltar więc przy każdym lądowaniu i starcie zapalaja się
czerwone światła, opuszczane są szlabany następnie i można podziwiać z mega
bliskiej odległości jak gigantyczna maszyna siada na ziemi. Wszystko trwa
dosłownie chwilę i szlabany idą w górę zapala się zielone światło i zarówno
piesi jak i samochody ruszają dalej.
Wróćmy jednak do małp bo to one sa główną atrakcją
turystyczną. Zyje ich na Giblartarze ponad 200 w kilku rodzinach, cześć w
rezerwacie na górze, pozostałe w niższych partiach skały. Ze względu na
częściowe ich oswojenie jest rygorystyczny zakaz ich karmienia(kara finansowa)
i noszenia foliowych toreb gdyż małpy głupie nie sa i potrafią same sobie wziąć
co chcą, a torby foliowe kojarza im się z jedzeniem.
Po zrobieniu masy zdjęć zjeżdżamy kolejką na dół. Mamy obawy
czy Adama Francesca odpali ale moto nie zawodzi.
Jedziemy zatem obejrzeć tą 100tonową armatę, oczywiście
skręcamy nie tu gdzie trzeba i zamiast zobaczyć armate wjeżdżamy w zajebisty
tunel, który prowadzi nas na drugą stronę skały gdzie znajduje się najdalej
wysunięty punkt Europy, latarnia morska i meczet J
Następnie drogą wzdłuż wybrzeza i kolejnym tunelem
objeżdżamy skałę. Nagle zauważamy na parkingu magoty wiec szybki zjazd i sesja
zdjęciowa.
Gdy postanawiamy opuścic Gibraltar trafiamy znów na korek.
Poza turystami jest bardzo duzo Hiszpanów gdyż Giblartar pomimo bycia w Uni
Europejskiej nie należy do uni celnej więc wszystko sprzedawane jest tu bez
podatku VAT.
Gdy docieramy na kemping robimy mikroserwis motocykli
polegający na wymianie filtrów powietrza.
Pozniej udajemy się na spacer na plaże i zbieramy troszkę
muszelek.
Ponieważ nastepnego dnia czeka nas dluzsza trasa
postanowiliśmy położyć się wcześniej spać. Niestety nie udaje się zrealizować
planu gdyż całą noc tak wieje, że nie zmrużamy oka z obawy że pobliskie drzewa
złamią się lądując na namiocie.
W czwartek ruszamy na północ. Jedzie się bardzo ciężko ze
względu na silny boczny wiatr z nagłymi porywami. Męczymy się masakrycznie. Gdy
wjeżdżamy w głąb kraju wiatr znika.
Udaje nam się dojechać w tak urokliwe miejsce jakim jest
pasmo sierra de gredos (czy jakos tak) http://www.gredos-norte.com/parque/parqueregional.html
Fenomenalne trasy i widoki, zatrzymujemy się więc na fotki
Udaje nam się trafic na kemping ale pojawia się mały problem
gdyż pierwszy raz mamy gigantyczny problem z porozumieniem się. Udaje nam się w końcu za pomocą kartki i
długopisu dojsc do prozumienia i zostajemy. Po szybkim przygotowaniu kolacji
kładziemy się spać z nadzieją wyspania po zarwanej nocy w Tarifie. Niestety w
nocy temperatura bardzo spada i budzimy się oboje. Jest tak zimno że nie da się
spać więc wstajemy ubieramy na siebie kombinezony a nastepnie we wszystkim
lądujemy w psi workach. Pobudka wczesna i szybka kawa w celu rozgrzania się(a
właściwie dwie jedna po drugiej) Następnie pakowanie i wyjazd w kierunku Bilbao.
Po drodze zatrzymujemy się pod Avilą, mury obronne miasta
robią wrażenie.
Gdy zatrzymujemy się na tankowanie zauważamy w niedalekiej
odległości magiczne miejsce jakim jest winnica i nie potrafimy sobie odmówić wizyty
i drobnych zakupów. http://www.taninia.com/ingles/B-bodega.htm
Dalsza droga bez specjalnych atrakcji ale ok. 30 km przed
Bilbao Adama moto znów strzela fochy,tym razem temperatura rośnie i a wiatrak
nie rusza…
szybki zjazd, godzinka przerwy i wszystko wraca do normy. Do
Bilbao dojeżdżamy jednak późno i jedziemy prosto na camping do Sopelana.
Rozbijamy obozowisko…
jemy
kolacje i ruszamy do campingowej knajpy, która tętni zyciem(pierwsza taka
knajpa campingowa) ok. 24 kładziemy się spać. W nocy budza nasz dziwne dzwięki,
ktoś chodzi grzebie wiec Adam postanawia wyjsc i sprawdzic ale wyjscie jest
zablokowane…nie może rozsunąć suwaka w żaden sposób(robi się nerwowo,wyobraźnia
pracuje) więc bierze nóż i wyślizguje
się przez szparę(sprobujcie sobie to wyobrazić)
Na zewnatrz nikogo nie ma, a suwak najzwyczajniej w swiecie
wciągnął materiał i dlatego był zablokowany (prawdopodobnym sprawca zamieszania
był kot a raczej kotka...)
Sobota upływa nam na zwiedzaniu Bilbao(Muzeum Guggenhaima,
stadion i muzeum Athletic Bilbao oraz starówka). Z Sopelana docieramy tam
metrem a następnie pieszo zwiedzamy…
Na kemping wracamy mega zmęczeni, po drodze robimy jeszcze
zakupy na śniadanie.
Na kolacje udajemy
się do knajpy campingowej. Śmiechy mieliśmy straszne gdy po zamówieniu
przystawek moja była wielkości głównego dania a Adas dostał na spodeczku kilka
sztuk anchois J
Znów noc nie jest spokojna bo coś buszuje wokół namiotu,
szeleści, ociera się a co gorsze nie boi się ruchu i hałasu…
Niedziela wita nas chmurami ale i tak po śniadaniu postanawiamy
posiedzieć na plaży.
Szum fal działa na nas tak kojąco że zasypiamy…
w miedzyczasie zza chmur wydostaje się slońcei pozostawia
odpowiednie slady na naszych ciałach.
Wieczorem Adam spotyka na kempingu rodaków(starsze
małżeństwo z Warszawy), którzy zapraszają nas do swojej przyczepy na piwo. Rozmawiamy
i wymieniamy doświadczenia podróżnicze. Wieczorem i w nocy leje deszcz ale nie
przeszkadza to nocnemu gościowi, który znów robi pobudkę.
Rano dochodzimy do wniosku ze to jez który zbiera sobie
liście na legowisko(namiot mielismy pod drzewem)
W poniedziałek po porannej kawie pojechaliśmy do Bilbao na
zakupy w sklepie Athletic. Po powrocie w namiocie(a dokładnie w przedsionku) zastajemy kocicę, która podczas
naszej nieobecności postanowila skorzystac ze schronienia. Zostawiamy zakupy i
pędzimy na plaże relaksować się.
Fale tego dnia są zaporowe…
Po 17tej od strony oceanu zmierza burza wiec zbieramy się z
plazy…
potem okazuje się ze bez sensu bo się wypogadza ale w tym
czasie Adam wymienia żarówki swoim moto i robimy małe porządki i pakowanie
przed dalsza drogą.
Wieczorem udajemy się na kolację ale knajpa okazuje się
opustoszała(zreszta jak camping), po weekendowej atmosferze nie ma nawet śladu.
W związku z tym że jesteśmy jednymi z nielicznych gości mamy obsługe na 200%(dostajemy
nawet na wynos pieczywo domowej roboty). Potem szybkie pożegnanie z rodakami i
powrot do namiotu. Na miejscu okazuje się, że mamy nowe i nienajcichsze
sąsiedztwo. Kierownikiem zamieszania jest ok. półroczna dziewczynka, która ma
duża szanse na karierę w operze.
Plan przewidywał wtorkową pobudkę na 7 rano ale po
koncertach sąsiedztwa i conocnych odwiedzinach(chyba jeza) ciezko się było
zwlec…
załatwić formalności
i ruszyc w dalsz drogę udało się dopiero o 10tej. Plan mieliśmy ambitny –
dojechac do Niemiec(ok1550km)
Kolejny raz navi robi nam psikusa i prowadzi nas okreżną
drogą w dodatku czesciowo zamkniętą z powodu remontu(oprocz fajnych widoków
zaliczylismy korki i nadrobilismy jakieś 100km)
Zdenerwowani zatrzymujemy się przy sklepie by dac odpocząć
motocyklom oraz uzupełnić bagaze(nie chcieliśmy wozic powietrza).
W czasie gdy ja latam po sklepie do Adama podjezdza koles na
Fazerze, parkuje i zaczyna nawijac strasznie rozemocjonowany…
gdy na chwilkę zatrzymuje swój slowotok Adam wydusza z
siebie „No Abla espaniol” Chlpak zdruzgotany odchodzi. W sumie szkoda że nie
wiemy co nim tak wstrząsnęło J
Po zakupach i zamianie powietrza na bagaż ruszamy dalej.
Podroż przez Francje nie jest przyjemna…ciagle ograniczenia, remonty,opłaty i
załamanie pogody(spadek temperatury i deszcz). Podczas postoju na ubranie się
zaczepia nas Polak z Tira i żartuje sobie ze w złą stronę jedziemy bo tam nic
fajnego i pogoda do d… ;) uzbrojeni w podpinki p.deszczowe stawiamy czoło pogodzie
i śmigamy dalej.
W międzyczasie Adama
Franca znow świruje z temperaturą więc wymuszone postoje się zdarzają.
Tankowanie na stacjach tez nie bywa łatwe bo oni mają tam
taki system, że wkłada się karte, następnie sczytywane sa dane z inf o
dostępnych srodkach na koncie, wyswietla się za ile możesz zatankowac i
lejesz(nawet napisy w jez polskim sa)probem natomist pojawia się gdy system nie
obsluguje twojej karty. Po kilku probach ide wkoncu na stacje i pytam pani w
kasie bufetowej co mam zrobić… i tu znow sciana bo ona w zadnym jezyku poza
francuskim nie mowi L
z pomocą przychodzi mi miły starszy panz kolejki,który tłumaczy jej a potem
mi…okazuje się,że pani odblokowuje dystrybutor i możemy zatankować, a potem
zapłacić u niej w kasie.
Przejazdem oglądamy
sobie Paryż i oświetloną kupę złomu ;) Co prawda nie było tego w planach ale z
powodu remontu i objazdów musieliśmy zmienic trase.
Ok. 2 w nocy(jakies 100-150 km przed granica z Niemcami)
zaczynają mi wysychać soczewki, a do tego zimno i wilgoć bardzo utrudniają jazdę.Zjeżdzamy więc na
najbliższą stację posilić się czymś gorącym i pytamy sympatycznego pana
mówiącego troszkę po angielsku(oni wszyscy mowią tylko troszkę,tzn tak twierdzą)czy
możemy posiedzieć dłużej w srodku. Po wypiciu kawy oraz rosołku z cukrem, rozkładamy
się na podłodze przy automacie z kawą(mi urywa się film,Adam czuwa) Tak dobrze
czytacie rosół z cukrem, tak jest jak ma się goracy kubek i kupuje się herbatę
bez herbaty by mieć gorąca wode(ze zmeczenia nie zauwazylam ze to była opcja z
cukrem) ale było mi tak zimno ze wypilam prawie cały rosol. Po ok. 2 godzinach
wstajemy, wypijamy jeszcze jedną kawę i ok. 5 ruszamy dalej. Nadal jest zimno i
mokro wiec nie przekraczamy 120km/h, jade już niestety w okularach wiec
dochodzi mały problem z parowaniem przez pierwsze kilometry(Ci co jezdza w
pinglach znaja ten bol). Już po stronie niemieckiej wkoncu zaczyna świtać,
widok wschodu slońca z siodła bezcenny, jeszcze tankowanie i tu znów zonk. Tym
razem Adam idzie rozmawiać…okazuje się,że trzeba dać swój dowod osobisty aby
móc zatakowac, a przy płaceniu dowod jest zwracany. Przez następne km troche
korków z powodu zaczynającego się szczytu i remontów. Gdy udaje nam się
dojechać padamy jak muchy po muchozolu ;)
Czwartek minął nam jak z bicza strzelił,a w piętek po
południu ruszyliśmy w drogę powrotną. Takiego bałaganu i dużego ruchu w
Niemczech jeszcze nie widzieliśmy…co chwila korek i kolejne stłuczki,
uciekliśmy zatem na pobocze… nie był to najlepszy pomysł ze względu na śmieci
tam leżące w spostaci śrub,drutów i kawałków bliżej niezidentyfikowanych rzeczy
ale było tam z pewnością bezpieczniej gdy na lewym i środkowym pasie się tłuki
a na prawym były same Tiry.
W międzyczasie postoje na tankowanie, chłodzenie Francy i
siku.
Na jednym z nich dołączył do nas Pasikonik ;)
Wieczorem udało nam się dotrzeć do Żarskiej Wsi gdzie po
kolacji odpłynęliśmy w objęcia Morfeusza.
W sobotę spaliśmy do długo wiedząc że zostały nam już
ostatnie km…
Jeszcze przed Wrockiem padła nam nawigacja a dokładnie
rozwalił się kabel ładujący więc szybka zmiana planów i zamiast dziwnymi
trasami postanowiliśmy pojechać tradycyjnie przez Kępno, Bełchatów i katowicką
do domu.
W Osjakowie tuż przed stacją PORT8 mijamy się z kierownikiem
na niebieskiej RC46 wymieniamy pozdrowienia(ale to chyba nikt od nas L )
Gdy dojeżdżamy do
katowieckiej czuliśmy się prawie jak w domu i liczyliśmy na dalszy brak
niespodzianek…
niestety gdy zobaczyliśmy karetkę , radiowóz i resztki
motocykla na pasie wyłączonym z ruchu czarne myśli przeszły nam przez głowę…
oczywiście szybki zjazd idziemy pytać co i jak… okazało się
że kierownik(Rosjanin) stoi o wlasnych silach, szybka rozmowa czy czegos
potrzeba i telefon do Petera, chłopak jednak upiera się że musi dotrzec na
granicę i zabrać ze sobą wrak wiec z pomocą przyszli mu świadkowie wypadku,
którzy za opłata zobowiązali się go tam dostarczyć.
Suma sumarum dotarliśmy do domu ok. 18tej.
A teraz raty kredytu i zdjęcia nie pozwolą nam długo
zapomnieć tego zajebistego urlopu.