sobota, 6 października 2012

Projekt 222 czyli Dwie Hondy VFR, dwoje ludzi,dwa kontynenty

Pomysł na dojechanie motocyklem do Afryki zrodził się po ubiegłorocznym wyjezdzie do Włoch. Była to jednak na tyle lekka myśl, że dopiero w tym roku  nabrała „mocy sprawczej”.
Przygotowania były dość krótkie ale serdecznie dziękujemy za udzielone wsparcie firmom:
Serwis AutoDoctor z Ząbek k.Warszawy, Hurtownia Castrol AC-Pol, Agencja Ubezpieczeniowa Kolczyńscy s.c., Bushmen, Wydawnictwo Bukrower, MottoWear, Perdos, Polaroid, P.H. Sam-Oil,
oraz patronom medialnym: MotoRmania i MotoRadio
25 sierpień  2012r. (sobota)
 Pakowanie w noc poprzedzająca dzień wyjazdu zaowocowało „porannym” wyjazdem ok. 13tej.
Już podczas mocowania bagażu pojawiła się pierwsza niespodzianka- zapomnieliśmy zamontować piękny nowy stelaż pod sakwy do mojego moto, który co gorsze został w najlepszym warsztacie na mazowszu(zamkniętym w weekend). No cóż …
szybka „męska„ decyzja, że jedę bez stelaża, pamiątkowe foto i w drogę.







Warszawa tego dnia żegna nas ulewą , która ustaje w okolicach Grodziska Mazowieckiego.
Po drodze nabywamy drogą kupna awaryjny regulator napięcia, wiatr zrywa naklejki z Adama bocznych kufrów i rozrywa moje pokrowce na sakwy L
a wieczorem meldujemy się na pierwszym noclegu w Żarskiej Wsi.
Niedzielny poranek wita nas deszczem więc w leniwym tempie szykujemy się do dalszej drogi.
Plan – dojechać przez Niemcy i Austrię do Włoch nad Jezioro Garda.
W Niemczech łapiemy pierwszą „awarię” lusterko we Franku się odkręca i musimy zjechać na parking na szybką naprawę.





Ponadto walczymy z silnym wiatrem i uciekamy przed dwoma frontami, wpadając co jakiś czas w lekkie opady.
Pogoda nie rozpieszcza, a jeszcze nawigacja robi nam psikusa i zamiast na Insbruck wyprowadza nas w kierunku Czech. Jej żarcik kosztuje nas dodatkowe 150km.
Poza pogodą przejazd przez Austrię miodzio, brak Tirów i kultura kierowcow w połączeniu z dobrymi drogami i wspaniałymi widokami naprawdę pozwala cieszyc się jazdą.












 Dojezdzamy nad Garde ok. godziny 21.
Po postawieniu naszej willi i doprowadzeniu się do ładu poszliśmy upolować pizze ;)
Pomimo późnej godziny i teoretycznie zamknięcia już restauracji zostajemy ciepło przyjęci i nakarmieni do syta, a wieczór wieńczymy wspaniałym limoncello podanym przez właściciela restauracji.

Kolejny dzień jest spokojniejszy. Wstajemy rano, jemy włoskie śniadanie nad samym jeziorem a następnie udajemy się w kierunku Morza Śródziemnego.




 Od Genowy trasa jest tak bogata widokowo iż ciężko skupić się na drodze. Tu też pierwszy raz spotykamy się z pozdrowieniem nogą-Prawa W Bok zamiast LWG ;)
Kemping w San Remo trafia nam się świetny z możliwością rozbicia namiotu nad samym brzegiem morza, czego nie mogliśmy sobie odmówić. Potem szybkie zakupy, plażowanie i relaks…
























Wtorek mija na przejezdzie przez Francję. Droga Lazurowym wybrzeżem, pomimo jazdy autostradą jest bardzo męcząca. Ograniczenie prędkości do 110 i krótkie odcinki między bramkami oraz znów opady deszczu dają się we znaki.
Im bliżej Hiszpani tym pogoda lepsza. Mniej wiecej na wysokości Meze robimy mały postój i fotki











 Granica Francusko-Hiszpańska wita nas widokiem zgliszczy po niedawnych pożarach.





 Dojeżdzamy do Blanes na Costa Brava

zmęczenie jest jednak tak duże, że po krótkim spacerze po mieście i napełnieniu żołądków


wpadamy w objęcia Morfeusza.
 Po porannym spacerze i śniadaniu na plaży













stwierdzamy, że miejsce jest przereklamowane i ruszamy w dalszą drogę.
Wyjeżdzając z miasteczka trafiamy na korek, motocykle się gotują więc postanawiamy „wskoczyć”  na autostradę.  Decyzji tej żałujemy gdy tylko dojeżdzamy do bramek gdzie musimy uiścić opłatę – jej wysokość za dwa motocykle to prawie równowartość dwóch noclegów. Dalszą część drogi pokonujemy autoviami, czyli bezpłatnymi drogami „w typie autostrad”. Oczywiście z przerwami na foto…








Nie obywa się jednak bez problemów, nasza nawigacja znów robi nam figla i wyprowadza nas w góry… droga wąska, winkle i brak zabezpieczeń…
pocieszamy się myslą, że od kempingiu dzieli nas ok. 30 km ale pojawia się kolejny problem bo zaczyna brakować paliwa…
przed nami góry, za nami góry i żywej duszy po drodze brak…
gdy już zaczynamy tracić nadzieje i oswajać się z myślą, że trzeba będzie Vfr’ki nieść na plecach, zza górki wyłania się kilka domów(jakby miejscowość) i stacja benzynowa…
W pierwszej chwili myślimy, że jakas fatamorgana ale nie…
cały jeden dystrybutor, a przy nim facet zdziwiony widokiem turystów bardziej niż my widokiem stacji J
Szybkie tankowanie pod korek i dalej w drogę…
wreszcie jazda i widoki zaczynaja sprawiac tez frajde poza stresem…
























dojeżdżamy do celu ale kempingu nie ma…
szybka burza mózgów i jazda do przodu…
przemierzamy kolejne miasta w poszukiwaniu kempingu ale bezskutecznie…
zaczyna się zmierzchać więc zatrzymujemy się przy sklepie uzupełniamy zapasy napojow i dalej szukamy noclegu…
niestety kempingów w okolicy brak, jazda po zmroku przestaje być przyjemna, w oddali widzimy płonące wzgórza ale jest zbyt wasko i niebezpiecznie by zjechac i zrobic zdjęcie…
trafia się hotel więc zjeżdżamy…
 cena jest tak „zaporowa”, że dziękujemy i jedziemy dalej(gość myślał że skoro motocykliści o tak późnej porze to nawet podwojenie ceny nie odstraszy nas od nocowania),
potem trafił się jakiś parking dla Tirów ale ze względu na sąsiedztwo nie nadawał się na nocleg więc pojechaliśmy dalej…
po  kolejnych kilometrach trafiamy hotel w okolicach Alicante-cena normalna, a przemiły starszy pan na recepcji okazuje się motocyklistą i zamiast trzymać motocykle na parkingu dla gości parkujemy sprzęty pod zadaszeniem w towarzystwie Drag Stara.












 Rano gdy idziemy pakować bagaż na motocykle czeka na nas niespodzianka-mrówki wędrowniczki upodobały sobie motocykl Adama więc zamiat pakować rzeczy na moto musieliśmy wypakowac wszystko i wymordować pasażerów na gapę.
Czwartek spędzamy przemierzając środkową Hipszpanię, widoki wspaniałe-góry,  pustynie, gorąco i upalnie na przemian…














Udaje nam się dojechać do Tarify, gdzie noc spędzamy na kempingu dla kite surferów. Plaża jest wspaniala, zachód słonca bajeczny a w odległości 15 km widać już Afrykę. Jedyny minus jest taki, że jazda motocyklem to walka o zycie…wieje bardziej niż w kieleckim.














Noc również nie jest spokojna, wieje jeszcze bardziej a fale dochodzą prawie do kempingu. Plaża po której dzień wcześniej spacerowaliśmy znalazła się pod wodą i o poranku gdzieniegdzie woda jeszcze stała.






Cofamy się do Algeciras w poszukiwaniu biletów na prom, po małym błądzeniu trafiamy do małej agencji, gdzie sympatyczna pani sprzedaje nam bilety i wypełnia dokumenty dotyczące motocykli dołącza formularze do wypelnienia na promie oraz informuje nas że mamy 10 minut do odpłynięcia i że jak się sprężymy  to zdążymy. Jak powiedziała tak zrobiliśmy - jako ostatni wjechaliśmy i platformy poszły w górę. Nastepnie szybka odprawa na statku, zakupy odkażacza w bezcłowym, szybka cola i…












dobijamy do brzegu…







Wyjazd z promu i konsternacja gdzie dalej…
Tanger-Med to duży port i nic poza… chwila zastanowienia i jazda tam gdzie wszyscy…
Na odprawie zostajemy obsłużeni poza kolejnością co nie bardzo podoba się jednemu z czekających Marokańczyków z autem na francuskich numerach rejestracyjnych.
Jedno z pierwszych naszych spostrzeżeń-dużo dobrych samochodów na obcych numerach rejestracyjnych z marokańskimi kierowcami oznacza nic innego jak to,że wielu Marokańczyków pracuje poza swoim krajem i przyjezdza do Maroka w odwiedziny do rodziny i na wakacje. Wielokilometrowa kolejka do portu na drogę powrotną jest tego potwierdzeniem.
Po szybkiej odprawie, wytłumaczeniu gdzie co znajduje się w dowodach rejestracyjnych naszych maszyn, potwierdzeniu, które z nas to Adam a które Ania oraz wymianie walut ruszamy w głąb lądu.
Widoki super, wieje jak w Tarifie i kończy się paliwo(bo skoro paliwo jest tansze w Maroko to nie tankowaliśmy w Hiszpanii),a stacji na horyzoncie nie widać…
Wjezdzamy do miejscowości Findeq, stacji jak nie było tak nie ma…
są za to wszechobecne ronda i na każdym policjant…
Gdy udaje nam się dotrzeć na stację zastajemy tam gigantyczna kolejkę i pojawiają się wątpliwości czy aby na pewno paliwo maja…
tu również zostajemy mile zaskoczeni gdyz kolejny raz zaproszeni zostaliśmy poza kolejnością, napełniono nam baki do pełna i zostaliśmy pożegnani z uśmiechem.
Na nakarmionych motocyklach ruszamy dalej…
za cel obraliśmy miasto Martill, gdzie umówiliśmy się na kempingu z ekipą ”Jedno Oko na Maroko”. Gdy docieramy do miasta udaje nam się objechać je dwa razy nim znajdujemy kemping…
pewnie objechalibyśmy je kolejny raz ale postanowiliśmy zapytać o drogę taksówkarza…
niemałe było nasze zdziwienie gdy postanowił nas popilotowac i na dodatek nie wziął od nas nawet pół dirhama(jak widac nie wszyscy Marokańczycy to majfrendzi za kase).
Gdy tylko przejechaliśmy przez brame kempingu dopadł nas Marokańczyk jak się okazało pracujący w firmie autobusowej w GB (mający dużo kolegów polaków w pracy) który postanowil podzielic się z nami informacją jak fajnie ze przyjechaliśmy i ze bardzo lubi polaków,gdzie pracuje itp.
Potem standardowo rejestracja opłata i rozstawianie willi.




Po jakims czasie dołączaja do nas Chłopaki



 i nocne polaków rozmowy trwaja do późnych godzin nocnych…





Nasz pobyt na kempingu na długo zapadnie w pamięci Adamowi i Marokanczykom będącym na kempingu również…
Adam poszedł wziąć prysznic…  (niby nic nadzwyczajnego)
 wszedł do kabiny wieszając na drzwiach ręcznik i zaczął się rozbierać…
w tym momencie w męskiej łazience rozległ się gromki śmiech kilkunastu mężczyzn.
Okazało się, że pomieszczenie, w którym znalazł się Adam pomimo iż stało tam wiaderko i był kran było wyposażone również w spory otwór(w zastępstwie muszli klozetowej) i pełniło rolę nie prysznica lecz toalety J
Adam zorientowawszy się o co chodzi lekko zmieszany wyszedł z kabiny,a Marokańczycy wskazali mu drzwi obok, gdzie w środku znajdował się prysznic J
Sobotę rozpoczynamy dość wcześnie, gdyż już o 5 rano słyszymy nawoływania z pobliskiego meczetu. Ok 7mej budzimy Chłopaków i powoli wypuszczamy się na spacer po Martil.
Miasto okazuje się dość europejskie, ze względu na wczesna pore większość lokali jest zamknięta ale trafiamy na stragan z sokiem ze świeżych pomarańczy i na sniadanie wypijamy szklaneczkę.










Po powrocie na kemping pakujemy bagaże i ruszamy w dalszą drogę: My do Rabatu a Chłopaki do Ceuty.
W rabacie meldujemy się popołudniu i szukamy noclegu. Musimy wzbudzać jakis respekt gdyż nie sprawdza się w naszym przypadku hasło”że w Maroko to nocleg znajduje Ciebie”. Po sprawdzeniu kilku możliwości decydujemy się na hotel na Medinie z garażem na motocykle i sniadaniem.
Garaż okazuje się dziwnym pomieszczeniem zamykanym roletą antywłamaniową,ukrytym za wystawionymi na zewnatrz stolikami sasiadującej z hotelem knajpki. Wjazd do garażu był dość ciężki gdyz trzeba było podjechac pod krawężnik pomiędzy samochodami i jednocześnie skręcić  mieszcząc się między słupkami, ponieważ VFRka jest ciezka,a z bagażami jeszcze cięższa Adam wprowadza oba motocykle… nie pozostaje to bez echa i jest mi wytykane przy każdym spotkaniu z recepcjonistą„bo mezczyzni to lepsi kierowcy” ;)
Po raz pierwszy dano mi do zrozumienia ze z kobieta w Maroku jest postrzegana jako ktos gorszy. Dalo się to również odczuć w rozmowie, gdy pytałam o oferte noclegu recepcjoniści rozmawiali ze mna bardzo służbowo a uśmiech na twarzy pojawiał się dopiero przy rozmowie z Adamem. W hotelach zatrudnieni są głównie mężczyźni(wyjątek stanowią panie pokojówki).
Widok z ostatniego piętra hotelu:




Po szybkim prysznicu ruszamy na spacer po Medinie, jak to określił recepcjonista albo zajmie nam on 20 minut albo znikniemy na kilka godzin.
W naszym przypadku sprawdziła się druga opcja. Blondynka z niebieskimi oczami robi troche zamieszania na mieście ale nie było żadnych nieprzyjemności czułam się raczej jak atrakcja turystyczna J
Rabat pomimo bycia stolicą jest cichym i spokojnym miastem, turystów jak na lekarstwo, a właściwie poza 2 kobietami mówiącymi po hiszpańsku nie spotkaliśmy nikogo. Snuliśmy się wąskimi uliczkami, objadaliśmy się miejscowymi specjałami popijając je sokiem z pomarańczy(nie mylic z pomarańczowym) oraz sokiem z bambusa z lionką(wygląda okropnie a smakuje bosko)
Poza robieniem zamieszania spacerując po Medinie robimy tez małe zakupy na Sukach(miejscowy bazar).












Koty są tam wszędzie, żyją na pół dziko ale dzięki ich obecności pomimo ogólnego syfu nie ma tam szczurów…













 Gdy zaczyna się ściemniać wracamy do hotelu. Podziwiamy panoramę z tarasu, a następnie oglądamy w miejscowej TV ostatnią część „Zmierzchu” z angielskim dubingiem i gąsienicami na dole ekranu .
W niedziele pobudka o 6 rano, co dziwne tym razem nie przez nawoływania z meczetu…
Następnie śniadanko, na które podano nam kawę i sok pomarańczowy, jajeczko, dzem, marokański naleśnik, marokański placek i pieczywo. Jak przystało na europejczyków poprosiliśmy o mleko. Choć było ciężko bo kelner mówił tylko po  arabsku i francusku dostaliśmy po filiżance mleka. Podczas sniadania chodził i zerkał co robimy a gdy już wychodziliśmy nie wytrzymał i chciał żeby wytłumaczyć mu po co nam mleko…posługując  się migowym wyjaśniliśmy że do kawy bo tak pijemy… był pelen zdziwienia ale przyjął do wiadomości i zapytał tylko z skąd jesteśmy J ciekawe czy spróbował jak smakuje taka kawaJ
Po tak obfitym śniadaniu poszliśmy na mały spacer



























 a potem ruszyliśmy w droge do Marakeszu.
Już za Casablancą zaczynamy odczuwać wzrost temperatury. Motocykle zaczynają się gotować więc konieczne są postoje.








 Marakesz wita nas temperaturą ponad 45 st w cieniu, zaraz po wjezdzie do miasta musimy zrobić postój… Potem standardowo poszukiwanie hotelu. Tym razem nocleg bez sniadania ale za to z możliwością relaksu w hotelowym basenie. Byliśmy bardzo zaskoczeni gdy Boy hotelowy kazał nam odpiąć wszystkie bagaże aby nic nie zgineło w garażu, pełni zdziwienia bo wkoncu kto normalny chce nosić wiecej tak uczyniliśmy…Następnie zaprowadzono nas na miejsce garażowania…i tu zagadka się rozwiązała garaz hotelowy okazał się podziemnym garażem centrum handlowego, gdzie pracownik ochrony był dodatkowo opłacony przez hotel i pilnował pojazdów gości. My po szybkim prysznicu ruszymy na zwiedzanie…






W drodze na Medinę pierwszy raz w Maroko spotykamy się z uciążliwymi Majfrendami :/ Zaczepiają, nagabuja i uparcie starają się przekonac do swoich ofert pomocy. Stanowczo odmawiamy i odchodzimy od nich…
Gdy docieramy na Medine początkowo gubimy się w wąskich uliczkach










ale po kilkunastu minutach i wskazówkach miejscowych znajdujemy droge na słynny plac Jemaa el- Fnaa(czy jakoś tak ;) )
Znajdują się tam setki straganów z jedzeniem, masa ulicznych artystów od kobiet malujących henna, przez zaklinaczy węży, tacerzy i grajków a na ulicznych dentystach kończąc.




Adam ulega namowom i próbuje slimaków i zupy ślimakowej.





Następnie spacerujemy, podziwiamy i opijamy się sokiem z pomarańczy, kupujemy pocztówki i robimy zdjęcia przed meczetem….











I znów powrót na plac, gdzie udajemy się na stragan „Najlepsza Polska Kuchnia Robert Makłowicz” (bo tak właśnie reagowali wszyscy na Adama koszulkę z napisem Polska) aby zjeść tadżin i napić się wspaniałej herbaty po marokańsku (zielona mega słodka z miętą).



Zaczeło się ściemniać więc zaczelismy powoli wracać do hotelu ale aby nie błądzić już po wąskich i ciemnych uliczkach postanowiliśmy wyjść z Mediny udać się do hotelu okrężną drogą podziwiając uroki miasta.
Po powrocie w hotelu chwila relaksu i rozciągnięcie mięśni w basenie





 a następnie łózko J
W poniedziałek wstajemy dość późno ale udajemy się jeszcze „na miasto”. Standardowo zaczynamy od szklaneczki soku z pomaranczy potem wstepujemy na małe zakupy na sukach i wysyłamy pocztówki na poczcie.





Okazuje się, że mamy godzinę do wymeldowania w hotelu więc szybki powrót i pakowanie. W międzyczasie dzwoni obsługa z pytaniem czy zostajemy na jeszcze jeden dzień czy wyjeżdżamy. Po zejściu do recepcji dowiadujemy się iż jest godzina później niż myśleliśmy ale nie zrobiono nam problemów z tego powodu. Po zamocowaniu wszystkiego ruszamy jeszcze na objazd miasta, zobaczyć bramy wjazdowe i mury obronne. Po drodze natykamy się na jednym z parkingów na wielbłądy więc szybka sesja zdjęciowa a nawet przejażdzka…













 Niestety jest tak gorąco, że gdy tylko zwalniamy lub co gorsza zatrzymujemy się na światłach motocykle gotuja się i konieczny jest zjazd na studzenie :/
To eliminuje dalszą jazdę w głąb lądu i postanawiamy ruszyć w drogę powrotną w strone Rabatu…
Na autostradzie zatrzymujemy się kilkukrotnie.


Po drodze zjeżdżamy do  miejscowości Skhirat ale ceny noclegów są takie same jak w Rabacie więc postanawiamy jechać dalej.
Zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Bouznika zrobić sobie zdjęcia nad oceanem.




 i jedziemy dalej do stolicy.
Do Rabatu docieramy dośc późno ale od razu kierujemy się do hotelu w którym już spaliśmy. Oczywiście pracownicy żartują sobie że Marakesz nie jest tak fajny jak Rabat i tym razem płacimy jeszcze mniej za nocleg. Szybkie formalności, motki do garazu a my mimo że już robi się ciemno postanowiliśmy wyjsć na miasto, staramy poruszać się głównymi ulicami Mediny, dopiero teraz widzimy jak zupełnie inaczej jest tu za dnia a po zmroku,jemy razem z miejscowymi tutejsze specjały(bułka z serem i mięsem zasmażanym z kaszą,jajkiem i przyprawami posypane papryka wymiata jakkolwiek się to nazywa) pojawiają się zupełnie inne stoiska niż wcześniej między innymi niewidoczne za dnia stoiska z używana zachodnia odzieżą. Tu w przeciwieństwie do Marakeszu nikt nie zaczepia, spotkaliśmy tylko jednego starszego Marokańczyka który zapytał czy nie potrzebujemy przewodnika i gdy podziękowaliśmy powiedział tylko że zna Polska Lato i Boniek J
W drodze powrotnej do hotelu kupujemy sobie jeszcze po ciastku i napoje.
Rano na sniadaniu spotykamy się z bardzo miłym gestem kelnera  od razu podaje nam mleko i kawę w filiżankach i dodatkowo dużą filiżankę abyśmy mogli je sobie wymieszać.
Po śniadaniu znów chodzimy po mieście
















 a potem ruszamy na prom. Ponieważ czas nam zleciał strasznie szybko musieliśmy troszkę ponaginać przepisy ale policja jest tu naprawde miła i tylko pogrozili nam palcem.
Gdy docieramy do portu kolejka jest duża a czasu mało więc postanowiliśmy się lekko powciskać jako zbłąkani turyści. Gdy tylko znaleźliśmy się w zasięgu wzroku policji i celników od razu zostaliśmy poproszeni poza kolejnością i tym sposobem w ciągu 20 minut znaleźliśmy się na promie.










Wiatr jest tak silny że niemal zdmuchuje nam kaski z ławki na promie :/




Po dobiciu do brzegu po stronie hiszpańskiej udajemy się z Algeciras w strone Giblartaru w poszukiwaniu noclegu. Mamy dwa adresy z Internetu ale niestety kempingi nie istnieją, żli i zmęczeni ruszamy zatem do Tarify na kemping Rio Jara(ten dla kite surferów). Po rozbiciu namiotu idziemy do pobliskiej knajpy na obiad a właściwie kolację bo było już po 22.
Wstajemy rano z zamiarem zwiedzania Gibraltaru ale okazuje się iż dnia wczorajszego zgubiliśmy kabel od navi(właściwie nie my tylko Adam ;)  ) Zatem po drodze musimy udać się do Media Markt w poszukiwaniu zamiennika. Po udanym polowaniu ruszamy dalej w stronę „Skały”(potoczna nazwa Gibraltaru to The Rock) nikt nas nie uprzedził, że aby tam dojechać trzeba uzbroic się w cierpliwość gdyż korki na dojazd są gigantyczne. My się denerwujemy a Adama Franca strzela fochy(rozładowuje akumulator)obawiamy się że regulator pada ale udaje nam się dotrzeć pod kolejkę linową. Zostawiamy tam motki na parkingu a sami udajemy się po bilety(kolejka duża ale sprawnie poszła) a następnie stajemy w  jeszcze dłuższą do wagoników.
Wkoncu my jedziemy na górę, a one wiernie czekają…




Gdy dojeżdżamy na górę  humory nam się poprawiają. Wita nas przesympatyczny samiec siedzący sobie na poręczy i oddajacy się „recznym robótkom”(nie przeszkadzaja mu ludzie robiący sobie z nim zdjęcia)






Widoki z góry są fenomenalne z jedej strony Afryka, a z drugiej port w Algeciras, podziwiamy również marinę giblartarską oraz lotnisko. Warto wspomnieć że pas startowy i pas do lądowania przecina główną ulicę wjazdową na Gibraltar więc przy każdym lądowaniu i starcie zapalaja się czerwone światła, opuszczane są szlabany następnie i można podziwiać z mega bliskiej odległości jak gigantyczna maszyna siada na ziemi. Wszystko trwa dosłownie chwilę i szlabany idą w górę zapala się zielone światło i zarówno piesi jak i samochody ruszają dalej.















Wróćmy jednak do małp bo to one sa główną atrakcją turystyczną. Zyje ich na Giblartarze ponad 200 w kilku rodzinach, cześć w rezerwacie na górze, pozostałe w niższych partiach skały. Ze względu na częściowe ich oswojenie jest rygorystyczny zakaz ich karmienia(kara finansowa) i noszenia foliowych toreb gdyż małpy głupie nie sa i potrafią same sobie wziąć co chcą, a torby foliowe kojarza im się z jedzeniem.














Po zrobieniu masy zdjęć zjeżdżamy kolejką na dół. Mamy obawy czy Adama Francesca odpali ale moto nie zawodzi.





Jedziemy zatem obejrzeć tą 100tonową armatę, oczywiście skręcamy nie tu gdzie trzeba i zamiast zobaczyć armate wjeżdżamy w zajebisty tunel, który prowadzi nas na drugą stronę skały gdzie znajduje się najdalej wysunięty punkt Europy, latarnia morska i meczet J











Następnie drogą wzdłuż wybrzeza i kolejnym tunelem objeżdżamy skałę. Nagle zauważamy na parkingu magoty wiec szybki zjazd i sesja zdjęciowa.











Gdy postanawiamy opuścic Gibraltar trafiamy znów na korek. Poza turystami jest bardzo duzo Hiszpanów gdyż Giblartar pomimo bycia w Uni Europejskiej nie należy do uni celnej więc wszystko sprzedawane jest tu bez podatku VAT.
Gdy docieramy na kemping robimy mikroserwis motocykli polegający na wymianie filtrów powietrza.





Pozniej udajemy się na spacer na plaże i zbieramy troszkę muszelek.
Ponieważ nastepnego dnia czeka nas dluzsza trasa postanowiliśmy położyć się wcześniej spać. Niestety nie udaje się zrealizować planu gdyż całą noc tak wieje, że nie zmrużamy oka z obawy że pobliskie drzewa złamią się lądując na namiocie.
W czwartek ruszamy na północ. Jedzie się bardzo ciężko ze względu na silny boczny wiatr z nagłymi porywami. Męczymy się masakrycznie. Gdy wjeżdżamy w głąb kraju wiatr znika.
Udaje nam się dojechać w tak urokliwe miejsce jakim jest pasmo sierra de gredos (czy jakos tak) http://www.gredos-norte.com/parque/parqueregional.html
Fenomenalne trasy i widoki, zatrzymujemy się więc na fotki













Udaje nam się trafic na kemping ale pojawia się mały problem gdyż pierwszy raz mamy gigantyczny problem z porozumieniem się.  Udaje nam się w końcu za pomocą kartki i długopisu dojsc do prozumienia i zostajemy. Po szybkim przygotowaniu kolacji kładziemy się spać z nadzieją wyspania po zarwanej nocy w Tarifie. Niestety w nocy temperatura bardzo spada i budzimy się oboje. Jest tak zimno że nie da się spać więc wstajemy ubieramy na siebie kombinezony a nastepnie we wszystkim lądujemy w psi workach. Pobudka wczesna i szybka kawa w celu rozgrzania się(a właściwie dwie jedna po drugiej) Następnie pakowanie i wyjazd w kierunku Bilbao.
Po drodze zatrzymujemy się pod Avilą, mury obronne miasta robią wrażenie.





Gdy zatrzymujemy się na tankowanie zauważamy w niedalekiej odległości magiczne miejsce jakim jest winnica i nie potrafimy sobie odmówić wizyty i drobnych zakupów. http://www.taninia.com/ingles/B-bodega.htm









Dalsza droga bez specjalnych atrakcji ale ok. 30 km przed Bilbao Adama moto znów strzela fochy,tym razem temperatura rośnie i a wiatrak nie rusza…
szybki zjazd, godzinka przerwy i wszystko wraca do normy. Do Bilbao dojeżdżamy jednak późno i jedziemy prosto na camping do Sopelana.
Rozbijamy obozowisko…





 jemy kolacje i ruszamy do campingowej knajpy, która tętni zyciem(pierwsza taka knajpa campingowa) ok. 24 kładziemy się spać. W nocy budza nasz dziwne dzwięki, ktoś chodzi grzebie wiec Adam postanawia wyjsc i sprawdzic ale wyjscie jest zablokowane…nie może rozsunąć suwaka w żaden sposób(robi się nerwowo,wyobraźnia pracuje)  więc bierze nóż i wyślizguje się przez szparę(sprobujcie sobie to wyobrazić)
Na zewnatrz nikogo nie ma, a suwak najzwyczajniej w swiecie wciągnął materiał i dlatego był zablokowany (prawdopodobnym sprawca zamieszania był kot a raczej kotka...)
Sobota upływa nam na zwiedzaniu Bilbao(Muzeum Guggenhaima, stadion i muzeum Athletic Bilbao oraz starówka). Z Sopelana docieramy tam metrem a następnie pieszo zwiedzamy…



































Na kemping wracamy mega zmęczeni, po drodze robimy jeszcze zakupy na śniadanie.
 Na kolacje udajemy się do knajpy campingowej. Śmiechy mieliśmy straszne gdy po zamówieniu przystawek moja była wielkości głównego dania a Adas dostał na spodeczku kilka sztuk anchois J
Znów noc nie jest spokojna bo coś buszuje wokół namiotu, szeleści, ociera się a co gorsze nie boi się ruchu i hałasu…
Niedziela wita nas chmurami ale i tak po śniadaniu postanawiamy posiedzieć na plaży.








Szum fal działa na nas tak kojąco że zasypiamy…
w miedzyczasie zza chmur wydostaje się slońcei pozostawia odpowiednie slady na naszych ciałach.
Wieczorem Adam spotyka na kempingu rodaków(starsze małżeństwo z Warszawy), którzy zapraszają nas do swojej przyczepy na piwo. Rozmawiamy i wymieniamy doświadczenia podróżnicze. Wieczorem i w nocy leje deszcz ale nie przeszkadza to nocnemu gościowi, który znów robi pobudkę.
Rano dochodzimy do wniosku ze to jez który zbiera sobie liście na legowisko(namiot mielismy pod drzewem)
W poniedziałek po porannej kawie pojechaliśmy do Bilbao na zakupy w sklepie Athletic. Po powrocie w namiocie(a dokładnie w  przedsionku) zastajemy kocicę, która podczas naszej nieobecności postanowila skorzystac ze schronienia. Zostawiamy zakupy i pędzimy na plaże relaksować się.
Fale tego dnia są zaporowe…










Po 17tej od strony oceanu zmierza burza wiec zbieramy się z plazy…


potem okazuje się ze bez sensu bo się wypogadza ale w tym czasie Adam wymienia żarówki swoim moto i robimy małe porządki i pakowanie przed dalsza drogą.





Wieczorem udajemy się na kolację ale knajpa okazuje się opustoszała(zreszta jak camping), po weekendowej atmosferze nie ma nawet śladu. W związku z tym że jesteśmy jednymi z nielicznych gości mamy obsługe na 200%(dostajemy nawet na wynos pieczywo domowej roboty). Potem szybkie pożegnanie z rodakami i powrot do namiotu. Na miejscu okazuje się, że mamy nowe i nienajcichsze sąsiedztwo. Kierownikiem zamieszania jest ok. półroczna dziewczynka, która ma duża szanse na karierę w operze.
Plan przewidywał wtorkową pobudkę na 7 rano ale po koncertach sąsiedztwa i conocnych odwiedzinach(chyba jeza) ciezko się było zwlec…
 załatwić formalności i ruszyc w dalsz drogę udało się dopiero o 10tej. Plan mieliśmy ambitny – dojechac do Niemiec(ok1550km)
Kolejny raz navi robi nam psikusa i prowadzi nas okreżną drogą w dodatku czesciowo zamkniętą z powodu remontu(oprocz fajnych widoków zaliczylismy korki i nadrobilismy jakieś 100km)
Zdenerwowani zatrzymujemy się przy sklepie by dac odpocząć motocyklom oraz uzupełnić bagaze(nie chcieliśmy wozic powietrza).
W czasie gdy ja latam po sklepie do Adama podjezdza koles na Fazerze, parkuje i zaczyna nawijac strasznie rozemocjonowany…
gdy na chwilkę zatrzymuje swój slowotok Adam wydusza z siebie „No Abla espaniol” Chlpak zdruzgotany odchodzi. W sumie szkoda że nie wiemy co nim tak wstrząsnęło J
Po zakupach i zamianie powietrza na bagaż ruszamy dalej. Podroż przez Francje nie jest przyjemna…ciagle ograniczenia, remonty,opłaty i załamanie pogody(spadek temperatury i deszcz). Podczas postoju na ubranie się zaczepia nas Polak z Tira i żartuje sobie ze w złą stronę jedziemy bo tam nic fajnego i pogoda do d… ;) uzbrojeni w podpinki p.deszczowe stawiamy czoło pogodzie i śmigamy dalej.
 W międzyczasie Adama Franca znow świruje z temperaturą więc wymuszone postoje się zdarzają.
Tankowanie na stacjach tez nie bywa łatwe bo oni mają tam taki system, że wkłada się karte, następnie sczytywane sa dane z inf o dostępnych srodkach na koncie, wyswietla się za ile możesz zatankowac i lejesz(nawet napisy w jez polskim sa)probem natomist pojawia się gdy system nie obsluguje twojej karty. Po kilku probach ide wkoncu na stacje i pytam pani w kasie bufetowej co mam zrobić… i tu znow sciana bo ona w zadnym jezyku poza francuskim nie mowi L z pomocą przychodzi mi miły starszy panz kolejki,który tłumaczy jej a potem mi…okazuje się,że pani odblokowuje dystrybutor i możemy zatankować, a potem zapłacić u niej w kasie.
 Przejazdem oglądamy sobie Paryż i oświetloną kupę złomu ;) Co prawda nie było tego w planach ale z powodu remontu i objazdów musieliśmy zmienic trase.
Ok. 2 w nocy(jakies 100-150 km przed granica z Niemcami) zaczynają mi wysychać soczewki, a do tego zimno i wilgoć  bardzo utrudniają jazdę.Zjeżdzamy więc na najbliższą stację posilić się czymś gorącym i pytamy sympatycznego pana mówiącego troszkę po angielsku(oni wszyscy mowią tylko troszkę,tzn tak twierdzą)czy możemy posiedzieć dłużej w srodku. Po wypiciu kawy oraz rosołku z cukrem, rozkładamy się na podłodze przy automacie z kawą(mi urywa się film,Adam czuwa) Tak dobrze czytacie rosół z cukrem, tak jest jak ma się goracy kubek i kupuje się herbatę bez herbaty by mieć gorąca wode(ze zmeczenia nie zauwazylam ze to była opcja z cukrem) ale było mi tak zimno ze wypilam prawie cały rosol. Po ok. 2 godzinach wstajemy, wypijamy jeszcze jedną kawę i ok. 5 ruszamy dalej. Nadal jest zimno i mokro wiec nie przekraczamy 120km/h, jade już niestety w okularach wiec dochodzi mały problem z parowaniem przez pierwsze kilometry(Ci co jezdza w pinglach znaja ten bol). Już po stronie niemieckiej wkoncu zaczyna świtać, widok wschodu slońca z siodła bezcenny, jeszcze tankowanie i tu znów zonk. Tym razem Adam idzie rozmawiać…okazuje się,że trzeba dać swój dowod osobisty aby móc zatakowac, a przy płaceniu dowod jest zwracany. Przez następne km troche korków z powodu zaczynającego się szczytu i remontów. Gdy udaje nam się dojechać padamy jak muchy po muchozolu ;)
Czwartek minął nam jak z bicza strzelił,a w piętek po południu ruszyliśmy w drogę powrotną. Takiego bałaganu i dużego ruchu w Niemczech jeszcze nie widzieliśmy…co chwila korek i kolejne stłuczki, uciekliśmy zatem na pobocze… nie był to najlepszy pomysł ze względu na śmieci tam leżące w spostaci śrub,drutów i kawałków bliżej niezidentyfikowanych rzeczy ale było tam z pewnością bezpieczniej gdy na lewym i środkowym pasie się tłuki a na prawym były same Tiry.
W międzyczasie postoje na tankowanie, chłodzenie Francy i siku.
Na jednym z nich dołączył do nas Pasikonik ;)




Wieczorem udało nam się dotrzeć do Żarskiej Wsi gdzie po kolacji odpłynęliśmy w objęcia Morfeusza.
W sobotę spaliśmy do długo wiedząc że zostały nam już ostatnie km…
Jeszcze przed Wrockiem padła nam nawigacja a dokładnie rozwalił się kabel ładujący więc szybka zmiana planów i zamiast dziwnymi trasami postanowiliśmy pojechać tradycyjnie przez Kępno, Bełchatów i katowicką do domu.
W Osjakowie tuż przed stacją PORT8 mijamy się z kierownikiem na niebieskiej RC46 wymieniamy pozdrowienia(ale to chyba nikt od nas L )
 Gdy dojeżdżamy do katowieckiej czuliśmy się prawie jak w domu i liczyliśmy na dalszy brak niespodzianek…
niestety gdy zobaczyliśmy karetkę , radiowóz i resztki motocykla na pasie wyłączonym z ruchu czarne myśli przeszły nam przez głowę…
oczywiście szybki zjazd idziemy pytać co i jak… okazało się że kierownik(Rosjanin) stoi o wlasnych silach, szybka rozmowa czy czegos potrzeba i telefon do Petera, chłopak jednak upiera się że musi dotrzec na granicę i zabrać ze sobą wrak wiec z pomocą przyszli mu świadkowie wypadku, którzy za opłata zobowiązali się go tam dostarczyć.
Suma sumarum dotarliśmy do domu ok. 18tej.
A teraz raty kredytu i zdjęcia nie pozwolą nam długo zapomnieć tego zajebistego urlopu.